Autor: Grzegorz Jeziorny
Wydawca: Bellona
Seria: Historyczne Bitwy
Rok wydania: 2024
Stron: 332
Wymiary: 19,5 x 12,5 x 1,8 cm
Oprawa: miękka
ISBN: 978-83-11-17339-2
Recenzja
Jedna z najnowszych pozycji Wydawnictwa Bellona z serii „Historyczne Bitwy” przenosi nas na Ocean Spokojny, by pokazać nam największą bitwę lotniskowców w historii. O ile o bitwie pod Midway wiedzą wszyscy, w tym o znaczącym wpływie, jaki wywarła, jeśli chodzi unicestwienie japońskich możliwości ofensywnych (ale to nie był koniec działań ofensywnych Cesarstwa), o tyle Bitwa na Morzu Filipińskim jest chyba znacznie mniej znana, a zwłaszcza sam jej efekt.
Jeden ze znanych youtuberów mówi, że to najważniejsza bitwa II Wojny na Dalekim Wschodzie. Autor recenzowanej pracy z powodzeniem udowadnia, że wcale tak nie było. Największa, nie oznacza najważniejsza i przełomowa. Tej bitwy Japończycy nie mieli najmniejszych szans wygrać, a szansy tej pozbawili się prawie dwa lata wcześniej, tocząc zażarte boje o lotnisko na Guadalcanalu.
Praca składa się z czterech rozdziałów merytorycznych:
1) Środkowy Pacyfik – pierwsze półrocze 1944; autor opisuje działania wojenne obydwu stron na jednym z dwóch głównych kierunków operacyjnych na morzu,
2) Początek operacji „Forager” – początek operacji zdobycia wyspy Saipan w archipelagu Wysp Mariańskich,
3) Bitwa na Morzu Filipińskim – szczegółowy opis wielkiej bitwy powietrzno-morskiej na Morzu Filipińskim w dniach 19-20 czerwca 1944 r.,
4) Na lądzie: Saipan ciąg dalszy, Guam i Tinian.
Autor nakreśla szerokie tło wydarzeń, które są przedmiotem opisu. Ukazuje nie tylko organizację, ale i tło polityczne tytułowej bitwy. Zwraca uwagę na tak istotne elementy jak przeważające kierunki wiatru na obszarze, na którym toczono walki czy też kwestię zaopatrzenia japońskiej floty w paliwo należytej jakości.
Jeśli chodzi o bazę faktograficzną, autor wykorzystał w bardzo dużej mierze oficjalne źródła amerykańskie, przede wszystkim raporty bojowe okrętów amerykańskich, a także częściowo literaturę w języku japońskim.
Praca została napisana z uwzględnieniem stanowiska i oglądu sytuacji obydwu stron, to znaczy nie czuje się przechyłu w opisie na rzecz którejkolwiek ze stron. Użycie źródeł urzędowych nie oznacza, że praca jest napisana sztywnym językiem. Autor korzysta także ze wspomnień, ubarwiając opowieść wrażeniami z pierwszej linii frontu, zwłaszcza powietrznego.
Już na wstępie zaznacza się, że opis działań na lądzie ma charakter pomocniczy i tworzy w zasadzie tło (w sensie uzasadnienia) dla bitwy powietrzno-morskiej. Co ciekawe, autor bardzo dobrze rozumie i opisuje kwestie techniczne (wojna na morzu i wojna powietrzna były i są jednak bardzo stechnicyzowanymi rodzajami działań zbrojnych). Wielki szacunek np. za opis uszkodzeń lotniskowca „Taiho”.
Ponieważ każde dzieło ludzkie z założenia jest jakoś tam ułomne, Grzegorz Jeziorny nie ustrzegł się kilku drobnych i w sumie nieistotnych błędów.
Działania na lądzie są opisane dość skrótowo, autor pomija np. działanie amerykańskiej broni pancernej w pierwszej fazie walk na Saipanie. Rozdział dotyczący samej bitwy jest obszerny i szczegółowy, przy czym sposób narracji pozwala łatwo zorientować się w przebiegu działań obydwu stron (uderzenie japońskie i obrona amerykańska 19 czerwca, uderzenie amerykańskie i obrona japońska 20 czerwca 1944 roku).
Na s. 82 autor pomylił imię admirała Richmonda Turnera (nie Richard).
Opisując początki lotniskowców autor ewidentnie zapomniał o brytyjskim wkładzie w powstanie i rozwój lotnictwa zaokrętowanego. Już pod koniec I Wojny Brytyjczycy posiadali okręty z pokładami lotniczymi (HMS „Furious” – przebudowany wielki lekki krążownik, HMS „Argus” zbudowany na kadłubie frachtowca), zaś z pancerników wtedy nie katapultowano samolotów tylko używano platformy startowej umieszczanej na wieżach artyleryjskich – samolot z podwoziem kołowym po starcie musiał lądować na lotnisku bazowym). Pierwszym okrętem zaprojektowanym jako lotniskowiec był HMS „Hermes”. Pierwszy amerykański lotniskowiec „od poczęcia” to dopiero USS „Ranger”. Pierwsze trzy amerykańskie lotniskowce (USSs „Langley”, „Saratoga” i „Lexington”) powstały na kadłubach innych jednostek. Poza tym używano transportowców wodnopłatów, które to samoloty przed startem opuszczano na wodę. W Bitwie Jutlandzkiej wziął udział transportowiec wodnosamolotów HMS „Engadine”, którego wodnopłat walnie przyczynił się do przebiegu starcia.
Japońskie „Komety” (samoloty torpedowe D4Y, czyli „Judy”) zostały bojowo użyte już w czasie Operacji „Ro-Go” w listopadzie 1943 roku w walkach o wyspę Bougainville na Wyspach Salomona, wprawdzie wtedy jeszcze w roli samolotu rozpoznawczego. Z Truku przeleciało 6 sztuk, kilka sztuk stacjonowało już w Rabaulu w ramach 151 i 501 Kokutai 11 Floty Powietrznej.
Z samolotami torpedowymi był ten problem, że generalnie atakowały z niską prędkością, więc były narażone na większe straty. Dawno temu w miesięczniku „Morze” był artykuł o lotnictwie torpedowym pod znamiennym tytułem „Następni po kamikadze”.
A propos przepustnicy i manetki (użycie od siebie/do siebie), pierwsza seria F4F „Wildcat” używana przez Royal Navy (Martlet Mk I) to przejęte samoloty wyprodukowane dla Marine Nationale. Z tego co pamiętam Brytyjczycy je przerabiali, bo samoloty miały mechanizm francuski, czyli by samolot rozpędzić trzeba było manetkę gazu pociągnąć do siebie. Brytyjczycy używali systemu takiego jak Amerykanie, czyli odpychali manetkę gazu, więc Amerykanie wyprodukowali samoloty po francusku, a Brytyjczycy przerobili na manierę anglosaską.
A propos strategii w maju 1943 roku, Japończycy już dawno zostali wyrzuceni ze wschodniego końca Szlaku Kokody czy z Buny i Gony. Amerykanie pracowali nad położonymi w pobliżu lotniskami koło miejscowości Dobodura. Już wtedy armia japońska broniła Lae na północnym brzegu Półwyspu Huon (patrz Bitwa na Morzu Bismarcka, marzec 1943). Australijczycy wylądowali z amerykańskimi saperami boat and shore (532nd Boat and Shore Engineer Regiment, czyli armijny pułk saperów służący do przerzutu sprzętu i zaopatrzenia ładowanego na brzegu i wyładowywanego na brzegu) pod Lae 1 września 1943. 5 września 1943 amerykańscy spadochroniarze i australijscy artylerzyści wylądowali z powietrza na północ od Lae, pod Nadzab. W 1944 Alianci mocno posunęli się w stronę Filipin. Japończycy z decydująca bitwą obudzili się poniewczasie.
W momencie Bitwy na Morzu Filipińskim Amerykanie i Australijczycy znajdowali się daleko na zachód od wybrzeży Nowej Gwinei, zresztą autor opisuje czerwcowe walki o Wyspę Biak niedaleko nowogwinejskiego półwyspu Vogelkop (Ptasia Głowa) stanowiącego zachodni kraniec drugiej największej wyspy świata.
Na s.106: autor popełnia błąd w nazwie klasy do jakiej należał japoński okręt o ładnej nazwie „Otori”. To był torpedowiec, a nie kuter torpedowy. Amerykańskie „Torpedoboat” to torpedowiec. Kuter torpedowy to „Patrol Torpedoboat” (stąd „PT” w sygnaturach). Swoją drogą w brytyjskiej nomenklaturze także „Torpedoboat”, bo kuter torpedowy to „MTB”, czyli „Motor Torpedoboat”, ewentualnie „ML”, czyli „Motor Launch”). Ale samo „Torpedoboat” to torpedowiec. „Ootori” (albo „Otori” z iloczasem) to torpedowiec o pięknej nazwie „Łabędź”.
Na s. 139 autor pisze o namierzeniu radiowym floty japońskiej. System HF/DF (High Frequency Direction Finding, po brytyjsku Huff/Duff) pozwalał na w miarę dokładne ustalenie pozycji źródła fal radiowych. Przecięcie półprostych prowadzonych od dwóch stacji namiarowych w kierunku źródła sygnału pozwalało na ustalenie przybliżonej pozycji tego źródła. To jeden z elementów, które zaważyły na zwycięstwie na Atlantyku nad niemiecką flota podwodną. Austro-węgierski podwodnik kmdr Georg von Trapp wspominał, jak w 1918 jego U-14 nie był w stanie znaleźć pozycji z powodu zachmurzenia. Nadano głupią depeszę i za niedługo odebrano aliancki radiogram o pozycji wrogiego okrętu podwodnego, czyli U-14.
Na s. 57 autor pisze o taktyce japońskich okrętów podwodnych w przypadku ataków na różne cele. Tu nie chodziło o taktykę, a o wybór celów. Japończycy – jak uznawali to za słuszne – wysyłali flotylle OP do wojny handlowej – patrz działania w 1942 na Oceanie Indyjskim. Japońska flota podwodna była budowana z myślą o działaniach rozpoznawczych, a nie o walce z transportem wroga. Co nie oznacza, że nie umiała sobie sprawnie radzić z wrogimi frachtowcami.
Na s. 58 autor powołuje FIDO. Była to torpeda lotnicza skonstruowana do ataków na OP.
Opisując (s. 59) niesamowite sukcesy niszczyciela eskortowego USS England w walce z japońskimi okrętami podwodnymi warto pamiętać, że dowódca korzystał z meldunków Ultry. Mając wiedzę z radiowywiadu Amerykanie jak po sznurku kasowali kolejne okręty podwodne wroga, co zresztą wywołało u admirała Kinga, znanego anglofoba, komentarz, że oni też mają swoją „Anglię”. Swoją drogą nazwa niszczyciela upamiętnia podporucznika marynarki Johna C . Englanda, który zginał w Pearl Harbor na pokładzie USS „Oklahoma”, ratując kolejnego (czwartego) członka załogi tego pancernika. Nie chodzi zatem o „Starą Dobrą, Zieloną Anglię”.
Mapy są na bardzo dobrym poziomie, ale brakuje mi szczegółowych map sektorów lądowania na wszystkich trzech „złodziejskich” wyspach.
Jeszcze tylko mała uwaga odnośnie stylu autora. Dla mnie wzorem tego, jak pisać w sensie stylistycznym o działaniach wojennych na morzu jest „Burza nad Pacyfikiem” Zbigniewa Flisowskiego.
Obecnie zdarza się wysyp negatywnych komentatorów, którzy – mając dzisiejszy dostęp do źródeł i opracowań – mocno krytykują dzieło napisane w połowie lat 80-tych XX wieku, w czasach gdy zza „Żelaznej Kurtyny” niewiele było widać. Ale nawet pomijając krytykę (czasem słuszną), życzyłbym sobie by autorzy stylem – zwięzłością i zarazem bogactwem treści – zbliżali się do sztandarowej pracy nieżyjącego Flisowskiego.
W moim przekonaniu – choć nie musi tego traktować jako komplementu – Grzegorz Jeziorny swoją pracą jest bardzo blisko mojej ukochanej „Burzy”, a użycie dodatkowych opracowań i źródeł powoduje, że recenzowana praca to cenny przyczynek do poznania choćby w ogólnym zarysie działań wojennych na Dalekim Wschodzie w latach 1941-45. Nie tylko Pearl Harbor i nie tylko Guadalcanal. Wojna na Pacyfiku to był system.
Reasumując: ogólna ocena to -6 w skali szkolnej. Minus tylko dlatego, żeby autor ustrzegł się w przyszłości nawet bardzo drobnych błędów i żeby nie poczuł się guru.
Z niecierpliwością czekam na kolejną pracę Grzegorza, zwłaszcza że moja Enigma doniosła mi o czym będzie następny GJ Lakeman’owy HB-ek.
Jest na co czekać!
Autor: Sławomir Łukasik
Opublikowano 23.09.2024 r.
« poprzednia | następna » |
---|