Archeologia to odkrywanie tajemnic, a ja zawsze uwielbiałem tajemnice (wywiad)

  • Drukuj

O archeologii, pisarstwie i swojej fascynacji ludami barbarzyńskimi, wikingami i Słowianami mówi Artur Szrejter, archeolog, popularyzator nauki i pisarz fantasy, pomysłodawca i redaktor ukazującej się nakładem Instytutu Wydawniczego Erica kolekcji „Europa barbarzyńców”

 

Kiedy po raz pierwszy zetknąłeś się z archeologią? Czy studia archeologiczne były jakąś fascynacją czy raczej przypadkiem, a może ktoś Cię do nich namówił?

Podobno urodziłem się z książką w dłoni. Nawet na rodzinnych weselach zaszywałem się w jakimś kącie i czytałem książki. Zresztą od całej rodziny dostawałem wiele książek, w tym historycznych i archeologicznych. Potem, jeszcze w podstawówce, sam zacząłem chodzić po antykwariatach (bo w czasach mojej wczesnej młodości w normalnych księgarniach były tylko zestawy dzieł wszystkich Lenina) i kupować książki. Po przeżyciu fascynacji różnymi okresami dziejowymi zorientowałem się, że najbardziej fascynują mnie ludy barbarzyńskie. Oznaczały tajemnicę, a ja zawsze uwielbiałem i chyba zawsze będę uwielbiał tajemnice. Archeologia też oznacza odkrywanie tajemnic, dlatego byłem szczęśliwy, kiedy w podstawówce dostałem możliwość uczestniczenia w organizowanych przez męża mojej nauczycielki od matematyki wielodniowych rajdach pieszych śladami wykopalisk, a potem w samych wykopaliskach. Pewnego roku wziąłem udział (a jakże, z łopatą w dłoni – nikt wtedy się nie oburzał na pracę małoletnich) w miesięcznych badaniach grodziska, innego roku w badaniach cmentarzyska, zatem już jako dzieciak miałem przegląd różnych typów stanowisk. Czy wiedziałem wtedy, że pójdę na archeologię? Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia, co będę robił w życiu. Równie mocno ciekawiły mnie dawne religie czy po prostu ogólnie kultury i cywilizacje, ale też literatura – od fantastyki po ponurą prozę skandynawską (niewiele z niej rozumiałem, ale była powszechnie dostępna w przeciwieństwie do anglosaskiej, więc ją czytałem). Potem przyszła szkoła średnia: ponure i nudne czasy wyczekiwania na studia, aby wreszcie zająć się tym, co mnie interesuje (pod koniec liceum trafiłem na fascynujące i sporo starsze towarzystwo z Klubu Tfurców – tylko dzięki temu nie zwariowałem). Na szczęście poszedłem na archeologię, bo – dzisiaj to widzę – religioznawstwo ani inne studia nie dałyby mi tak szerokiej perspektywy, jaką dała archeologia. Perspektywy, w której oprócz wiedzy historycznej i archeologicznej mieszczą się wszelkie typy badań nad barbarzyńcami – w tym ich religią.

 

Artur Szrejter w ruinach katarskiego zamku Peyrepertuse w południowej Francji (fot. Maria Mosiewicz)

 

Wygląda na to, że zamierzasz wygłosić jakąś wielką pochwałę archeologii.

A i owszem, bo studia archeologiczne i praktyka archeologa dają też innego rodzaju wiedzę: rozumienie i zdolność wyciągania wniosków ze zdawałoby się „niemych” zabytków i całych ich kompleksów. Jest to umiejętność, której nie posiada większość historyków zajmujących się wczesnym średniowieczem, gdyż nie potrafią ogarnąć wymowy zabytków, nie wiedzą, jak je jeść, jak je interpretować. Wielokrotnie byłem świadkiem, jak profesorowie historii niemal z obrzydzeniem podchodzili do wyników wykopalisk i kwestionowali płynące z nich wnioski – a wszystko z jednego powodu: nic z tego nie rozumieli, łatwiej im więc było zaprzeczać wnioskom archeologów i je deprecjonować. Na szczęście są historycy potrafiący czerpać z archeologii, ale jest ich niewielu, dlatego już dawno temu archeolodzy sami wzięli we własne ręce opracowywanie dziejów starożytności i wczesnego średniowiecza. Teraz to oni mają w tych tematach znacznie więcej do powiedzenia od historyków. Archeolodzy mają też we krwi interdyscyplinarność, nie boją się więc sięgać po religioznawstwo, antropologię, etnografię, literaturoznawstwo, lingwistykę historyczną, nauki fizyko-chemiczne, nauki biologiczne itp. Dzięki temu tworzą szerokopłaszczyznowe hipotezy, które zrewolucjonizowały wiedzę o dawnych wiekach.

 

Jak wyglądały twoje studia? W jakich badaniach wykopaliskowych brałeś udział w czasie studiów?

Studia były niekończącym się czasem zarówno cudownych wykładów, jak i wesołych balang. Natrafiłem na grupę wspaniałych wykładowców, którzy chcieli przekazywać wiedzę i czynili to w sposób szalenie ciekawy, przyjazny i otwarty. Natrafiłem też na grupę równie wspaniałych studentów: fascynatów, rozbitków życiowych, wykolejeńców albo artystów – i być może dlatego otwartych na świat, ludzi, wiedzę, nowe poglądy. Pół dnia spędzało się na studiowaniu tego, co cię cholernie interesowało, a drugie pół na rozmowach o kulturze, życiu, polityce i dupie Maryni. Wyczerpujące i wielce pouczające lata. Takie lata przydałyby się połowie polityków, którzy sprawiają wrażenie ludzi o tak ciasnych poglądach, że na pewno nikogo ciekawego w życiu nie spotkali i nic ciekawego nie przeżyli, stąd ich tak straszliwie spięte głowy i tyłki. Uwielbiałem studiować, a że robiłem to z sercem, miałem świetne oceny (oprócz ocen z tego, co mnie nie interesowało, jak statystyka czy antropologia fizyczna, choć już antropologia kulturowa u zwariowanego profesora Andrzeja Wiercińskiego była super). Do dziś utrzymuję kontakty z częścią wykładowców i studenckich świrów – choć niektórzy z nich są dziś marszandami, policjantami czy bankowcami, to świrami być nie przestali. Co ciekawe, wielu z nich już w czasie studiów wiedziało, że nie zostaną archeologami, ale studiowali archeologię dla przyjemności. Inna sprawa, że byliby z nich świetni archeolodzy, bo mieli i wiedzę, i praktykę, tyle że tak naprawdę w Polsce na archeologów nie ma zapotrzebowania, a oni mieli też inne zainteresowania, inne cele – i spośród nich wybierali najlepsze dla siebie drogi życiowe.

Spytałeś o wykopaliska w czasie studiów. Uczestniczyłem w badaniach stanowisk od epoki kamienia, przez epokę brązu i wczesne żelazo po wczesne średniowiecze. W Wielkopolsce, na Mazowszu, Pomorzu, Mazurach, Suwalszczyźnie. Byłem w wielu miejscach – w niektórych po kilka dni, w innych całe sezony wykopaliskowe. Raz nawet prowadziłem stanowisko, ale nie ma się czym chwalić: ziemia była na tamtym stanowisku tak strasznie zjechana głęboką orką, że przez ostatnie dziesięciolecia zostały tam kompletnie wymieszane i zniszczone zabytki z kilku epok. Nie było czego zbierać. Wyników takich wykopalisk nawet się nie publikuje.

 

Czasopismo „Fenix” nr 7 (34) z 1994 r. z opowiadaniem Artura Szrejtera Azra'il

 

Kto był dla Ciebie archeologicznym „mistrzem”?

Z przyjemnością chodziłem na zajęcia wielu wykładowców, jednak oczywiście miałem też ulubionych nauczycieli akademickich. Aż trzech z nich mogę określić swoimi mistrzami.

Profesor Jerzy Kolendo był takim profesorem z anegdot: wiedzę na wszystkie tematy miał jak stąd do Paryża, ale zgubiłby się we własnym mieszkaniu. Zresztą nietrudno było tam się zgubić – sam jego domowy gabinet był tak zawalony książkami, że tylko slalomem można się było tam poruszać. Do tego profesor Kolendo był dobrym, przyjaznym człowiekiem. No i jak świetnie przekazywał wiedzę! Potrafił ją też zrozumiale i jasno spisywać. Całe szczęście, że jego współpracownicy zdążyli jeszcze przed śmiercią profesora zebrać jego najważniejsze artykuły w dwóch sporych tomach, bo on chyba średnio o to dbał. A w tych dwóch tomach każdy zainteresowany starożytnym barbaricum znajdzie Himalaje wiedzy.

Z kolei doktor Wojciech Wróblewski to nie tylko specjalista od Słowian i Skandynawii, ale też zachwycający gawędziarz – tak podczas wykładów, jak i prywatnych spotkań. Do dziś za każdym razem, gdy się widzimy, zadziwia mnie łatwość, z jaką przekazuje wiedzę podczas zwykłego spotkania przy piwie. Jest typem zarażającego wiedzą wykładowcy, a zarazem człowieka przyjaznego, a dla niektórych też kumpla. Od lat próbuję go namówić, aby napisał książkę o swoich publikowanych tylko w krótkich artykułach hipotezach dotyczących początków państwa polskiego czy kontaktów Piastów z Bałtami i Skandynawami. Gdyby napisał ją takim językiem, jak o tym wszystkim opowiada, byłaby to znakomita książka popularnonaukowa w formie, a naukowa w treści. Na razie jednak nie zdołałem go namówić.

I trzeci z nich, prawdziwy geniusz archeologii, profesor Wojciech Nowakowski. Największy w Europie (a zatem i na świecie) specjalista od Bałtów (choć pewnie Ania Bitner, żona Wojtka Wróblewskiego, mogłaby z nim konkurować w tej dziedzinie). To on 30 lat temu wyodrębnił jako jednostkę kulturową i opracował naukowo bałtyjską kulturę bogaczewską. Z pozoru nieprzystępny, przy bliższym poznaniu okazuje się człowiekiem, który zrobi dla ciebie wszystko, jeśli zobaczy, że naprawdę interesujesz się archeologią. Zjawiłem się u niego na początku pierwszego roku i spytałem, czy przyjmie mnie na zajęcia o barbaricum (według planu studiów miałem na nie chodzić dopiero na III roku). Spojrzał na mnie jak na niedźwiedzia w sklepie spożywczym, chwilę pogadaliśmy, a w rezultacie przez cztery kolejne lata chodziłem do niego na „prywatne” (tylko czasem ktoś do nas dołączał) zajęcia o Germanach, Bałtach i innych ludach okresu przedrzymskiego i wpływów rzymskich. Dzięki temu poznałem dziesięć razy więcej informacji o barbaricum, niż zdołałbym się dowiedzieć podczas normalnego toku studiów. Nie miałbym na to szansy, gdyby nie moja szczeniacka śmiałość i szalona przychylność Wojtka Nowakowskiego, który postanowił robić jednoosobowe zajęcia dla jakiegoś dziwaka, który się do niego zgłosił z własnej woli już na początku studiów. Bardzo się cieszę, że Wojtek pisze dla prowadzonej przeze mnie kolekcji „Europa barbarzyńców” dwutomowe opracowanie o historii i archeologii Bałtów, obejmujące okres kilku ostatnich stuleci przed naszą erą i kilku pierwszych stuleci naszej ery. Wszyscy miłośnicy barbarzyńców mogą się po tej książce spodziewać niezwykłych rzeczy, bo znaleziska z terenów bałtyjskich są rewelacyjne – od broni po złoto (mimo to mało znane szerokiej publiczności). A że Wojtek pisze znakomicie i zrozumiale, jestem spokojny o efekt końcowy tego dzieła. Potem zaś, mam nadzieję, zabierze się za wielkie opracowanie starożytnych Germanów – mówiąc szczerze, tylko jego widzę jako autora tak monumentalnego dzieła na ten temat. Obie jego książki będą świetne, w to nie wątpię.

 

Czasopismo „Nowa Fantastyka” nr 12 (183) z grudnia 1997 r. z opowiadaniem Artura Szrejtera Sprawa Lokera

 

Jaki temat miała Twoja praca magisterska, kto był jej promotorem?

Praca dotyczyła dziejów świata mitów germańskich w kontekście archeologicznym. Zwykła praca magisterska, nic wielkiego. Kilka jej elementów, na przykład opisy bogiń germańskich ze starożytnych inskrypcji, wykorzystałem do wzbogacenia drugiego wydania swojej książki „Mitologia germańska”. Promotorem był profesor Kolendo, recenzentem Wojtek Nowakowski, a pracę komisji prowadził Wojtek Wróblewski – czyli, jak dla mnie, komisja idealna, bo złożona z samych ludzi, których uwielbiałem. Łatwo nie było, bo w zestawie pytań dostałem dwa bardzo trudne, ale sobie poradziłem, dlatego wieczorem mogliśmy opijać świetną ocenę.

 

Kiedy zaczęła się Twoja fascynacja Germanami, Skandynawią, okresem wikińskim i Słowianami?

Zaczęła się równolegle z opisywaną już przeze mnie fascynacją barbarzyńcami – w dzieciństwie. Problemem było to, że w latach 70. i 80. było mało popularnych książek o Słowianach, a o Germanach jeszcze mniej. Taki stan rzeczy skierował mnie w czasach szkoły średniej do prac naukowych w bibliotekach, aż trafiłem do biblioteki archeologicznej PAN-u na ulicy Świerczewskiego (dziś aleja „Solidarności”), gdzie byłem na tyle częstym gościem w godzinach szkolnych, że w końcu jeden z pracowników biblioteki – bardzo sympatyczny siwy pan – zapytał, do jakiej dziwnej pracy semestralnej na studiach się przygotowuję, skoro obstawiam się książkami zarówno o Germanach starożytnych, jak i wikingach, i Słowianach, i Celtach, bo przecież sensu w tym nie ma. Chyba sobie wyobrażasz, jak urosłem z dumy, ja, notoryczny wagarowicz z trzeciej czy czwartej klasy liceum, że wzięto mnie za studenta. Wówczas jeszcze niespecjalnie miało dla mnie znaczenie, czy czytam o Germanach starożytnych, czy Skandynawach z okresu Vendel, czy z okresu wikińskiego. Po prostu czytałem wszystko, przy czym połowy nie rozumiałem, bo przecież nikt mnie nie nauczył różnych typów języka naukowego. Ale to mi nie przeszkadzało. Problemem było to, że potem trzeba było jakoś zdać w liceum fizykę czy matematykę... Dla mnie szkoła średnia byłaby czasem straconym, gdyby nie biblioteki i Klub Tfurców. No i kilka dziewczyn.

 

Antologia polskich opowiadań fantasy „Niech żyje Polska. Hura!” tom 2 (wyd. Fabryka Słów, Lublin 2006). Znalazło się w niej m.in. opowiadanie Artura Szrejtera Shamballach

 

Czy w ramach swoich zainteresowań odwiedzałeś jakieś ciekawe miejsca za granicami Polski? Czy pamiętasz jakieś przygody z nimi związane?

W czasie studiów? A skąd! W pierwszej połowie lat 90. warszawska archeologia była biedna jak dziad kościelny, a mój instytut, czyli archeologia pradziejowa, miał siedzibę w wielce gustownych barakach robotniczych przy Żwirki i Wigury. Jakieś tam zagraniczne wyjazdy mieli archeolodzy śródziemnomorscy, ale my nie. Z drugiej strony stypendia naukowe były wysokie i motywujące – za moje oceny dostawałem takie stypendium, że bez szaleństw mogłem się za nie bawić przez trzy tygodnie, a z szaleństwami – przez tydzień. Wyjazdy zagraniczne, stypendia w Niemczech czy Skandynawii zaczęły się na szerszą skalę dopiero wtedy, kiedy kończyłem studia, ale wówczas to ja już pisałem sporo artykułów, współpracowałem z wydawnictwami, potem zostałem redaktorem, więc dłuższe wyjazdy zagraniczne nie były mi w głowie. Jak dla mnie takie możliwości pojawiły się za późno. Późniejsze roczniki na studiach miały naprawdę duże możliwości, by za pieniądze polskie czy zagraniczne zwiedzić pod względem naukowym i turystycznym obce kraje. Moje roczniki takich możliwości prawie nie miały. Ale za to jeździliśmy po Europie do pracy albo za własne pieniądze, które wprawdzie wtedy na Zachodzie były niewiele warte, jednak jakoś nam się udawało przeżyć. Przygód mieliśmy sporo, ale może opowiem nie o przygodzie, a o tym, jak o mało co się nie rozpłakałem. Byliśmy z przyjaciółmi w trasie po zabytkach i wykopaliskach południowej Szwajcarii. Cuda niewidy, co miasteczko to zabytki megalityczne, rzymskie czy średniowieczne, nowoczesne muzea, zamki na wodzie, romańskie opactwa wbite pomiędzy ściany równie starych domów miejskich, a taka Bellinzona to miasteczko z aż trzema wielkimi i świetnie zachowanymi zamkami... Kiedy dojechaliśmy do kantonu Ticino, do miasta Lugano albo Locarno (nie pamiętam dokładnie), poszliśmy zwiedzić kolejną wystawę archeologiczną. Okazało się, że w czasach rzymskich funkcjonowała na tamtych terenach manufaktura naczyń szklanych, więc w muzeum zrobiono wystawę tychże naczyń znalezionych podczas wykopalisk. Małych, dużych, miseczek, pucharów, dzbanuszków, kolorowych, matowych, w ciapki, we wzorki. Dziesiątki, a może i setki świetnie zachowanych rzymskich naczyń szklanych. I wtedy uświadomiłem sobie, że z całego terenu Polski znanych jest ledwie kilka takich naczyń, i to w kawałkach, a tutaj, w małym prowincjonalnym muzeum, mają dziesięć razy więcej rzymskich naczyń szklanych, niż archeolodzy znaleźli ich w całym barbaricum. No i płakać mi się zachciało. A jeszcze smutniej mi się zrobiło, kiedy uświadomiłem sobie, że ta różnica cywilizacyjna i poziomu życia jest taka sama dziś (znaczy: wtedy, ale dziś jest niewiele mniejsza) między Polską a Szwajcarią, jak dawno temu była między barbaricum a przecież niezbyt bogatą prowincją rzymską, która istniała na terenie późniejszej Szwajcarii...

 

Czasopismo „Dragon Hobby” nr 4 (1/98). W numerze tym ukazał się artykuł Artura Szrejtera Kanut Wielki władcą Panskandynawii”. Obecnie z artykułem można się zapoznać na naszym Portalu


Co sprawiło Ci największą satysfakcję jeśli chodzi o archeologię?

Zawsze sprawiają mi satysfakcję momenty, gdy dochodzi do przełamania dawno utrwalonych, wręcz niepodważalnych teorii. Obojętnie, kto jest autorem takich kontrpropozycji, byle były dobrze umotywowane i pozwalały na rzeczową dyskusję, w trakcie której nowa propozycja jest albo przyjmowana, albo odrzucana, albo jednocześnie i to, i to – w zależności od strony sporu. W każdym razie dla mnie najważniejszy jest ruch, ciągły rozwój, dyskusja. Tylko to ma sens. A satysfakcja z mojej działalności związanej z archeologią? Kilka było, ale one nie mają większego znaczenia, bo jako archeolog nic wielkiego nie zdziałałem. Może powiem raczej o jednej z większych satysfakcji związanych z moją działalnością interdyscyplinarną: bardzo mnie cieszy to, że obecnie w nauce międzynarodowej, a stopniowo też polskiej, trochę głośniej rozmawia się o zagadnieniach, które dawno temu sygnalizowałem jako zaniedbane, a wymagające nowego określenia. Chodzi mi szczególnie o szamanizm u Germanów czy badania (w tym archeologiczne) nad korzeniami kultu Lokiego. Obecnie obie te rzeczy są stopniowo coraz śmielej dyskutowane. Oczywiście nie mam złudzeń, że to moje postulaty doprowadziły do dzisiejszych badań naukowych na te tematy. Czasem bywa po prostu tak, że tematy/projekty/zagadnienia/wynalazki wiszą w powietrzu, dojrzewają, aż nadchodzi czas, że w każdej chwili ktoś może po nie sięgnąć – a bywa i tak, że sięga po nie równocześnie kilka osób. Przy okazji zauważam (z takim socjologicznym smutkiem nad podłą kondycją ludzką), że ci, którzy 20 lat temu krytykowali te moje pomysły, teraz jakby zapadli się pod ziemię i jakoś już nie gardłują. To jedna z naszych typowo polskich cech: szczekaj jak pozostałe psy, choćbyś nawet nie wiedział, po co masz szczekać, a gdy wiatr powieje z innej strony, schowaj się do budy i siedź cicho.

Inną moją osobistą satysfakcją, już dużo bardziej archeologiczną, są moje teorie na temat sytuacji panującej na wybrzeżach zachodniego Bałtyku we wczesnym średniowieczu. Niektóre z tych teorii bazują na dostępnych od dawna źródłach archeologicznych polskich czy duńskich, a jednak rzadko kiedy wykorzystywanych przez naukowców. Czy nikt ich wcześniej nie dostrzegał? Ależ dostrzegano je, ale jedni (przede wszystkim Duńczycy i Szwedzi) po pierwszych (bardzo obiecujących) próbach zaczęli te tematy pomijać z powodów niezwiązanych z nauką, z kolei inni (głównie Polacy) zachowywali się tak, jakby tych tematów nie było, bo nie mieli pojęcia, jak je ugryźć i zrozumieć. Nikt nie chciał o tym szerzej pisać, pojawiły się tylko wyniki licznych wykopalisk i przyczynki do głębszych opracowań interdyscyplinarnych. Od lat interesuję się różnymi tego typu tematami i w końcu niektórymi ze swoich pomysłów podzieliłem się z dwoma profesorami. Ku mojemu zaskoczeniu powiedzieli, że mam rację i powinienem zabrać się za napisanie o tym książek naukowych. Jak sam widzisz, mówię o tych sprawach enigmatycznie, ale jeszcze nie czas, żebym zdradzał, o co dokładnie mi chodzi, bo pewni naukowcy zjedliby mnie żywcem, jeszcze nim opisałbym te tematy.

 

Czasopismo „Dragon Hobby” nr 5 (1/99). W numerze tym ukazał się artykuł Artura Szrejtera Wyprawa Dziesięciu Tysięcy Greków”. Obecnie z artykułem można się zapoznać na naszym Portalu


Jakie jest Twoje największe rozczarowanie jeśli chodzi o zawód archeologa?

Tak naprawdę nie pracowałem zawodowo jako archeolog – taki klasyczny, który kilka miesięcy siedzi w wykopie, a potem opracowuje znalezione zabytki (mimo to podczas wywiadów w radiu czy telewizji ciągle przedstawiają mnie jako archeologa, choć proszę, żeby anonsowali mnie jako popularyzatora nauki; widocznie „popularyzator nauki” to zawód, którego należy się wstydzić w dzisiejszej Polsce). Owszem, byłem na wielu wykopaliskach, ale z czasem coraz częściej jako gość odwiedzający znajomych prowadzących badania, gość oglądający zabytki i rozmawiający po nocach o nowych teoriach historyczno-archeologicznych. Oczywiście cały czas byłem na bieżąco z odkryciami i literaturą przedmiotu, ale raczej jako obserwator. Dopiero kilka lat temu wróciłem do pisania książek popularnonaukowych o Słowianach i Germanach, niedługo potem znów głębiej wszedłem w różne grona naukowców zajmujących się czy to wikingami, czy Słowianami, czy barbaricum. Regularnie spotykamy się, rozmawiamy lub kłócimy, prowadzimy różnoraką działalność, staramy się zdobywać fundusze na badania. Czasem ta robota ma sens, a czasem nie ma – zazwyczaj z powodu braku pieniędzy, braku zainteresowania państwa czy sponsorów.

Nie pamiętam jakiegoś konkretnego rozczarowania związanego z jednym wydarzeniem. Moje ogólne rozczarowanie wiąże się raczej ze sprawami całościowymi, takimi jak znikome zainteresowanie społeczeństwa polskiego nauką i kulturą; znikome zainteresowanie państwa rozwojem tych gałęzi nauki, które nie przynoszą żywej gotówki; znikome zainteresowanie ludzi ze świecznika wspieraniem jakiejkolwiek formy kultury – czy to literatury pięknej, czy teatru. Czasem mam nawet wrażenie, że wielu polityków widzi w tych sprawach potężne zagrożenie dla własnej władzy, zagrożenie wynikające z przekonania, że ciemnymi głupcami łatwiej się rządzi. Smutno też mi jest – i to bardzo często – gdy rozmawiam z ludźmi po studiach, którzy sami siebie nazywają inteligencją, ale jedynym ich kontaktem z kulturą jest telewizja, a jedyną książką w domu jest poradnik dietetyczny albo fitnesu. Jest dla mnie wielkim rozczarowaniem – wręcz życiowym, bo przecież całe życie zajmuję się propagowaniem kultury i nauki – że produkujemy ogromne ilości teoretycznie wykształconych ludzi, którzy tak naprawdę inteligencją nie są, gdyż obecnie wyznacznikiem tej grupy społecznej nie jest pochodzenie z rodziny inteligenckiej ani wykształcenie, ale fakt, czy jest się ŚWIADOMYM odbiorcą nauki i kultury.

 

Zanim przejdziemy do pytań odnośnie publikacji z ostatnich kilku lat, to najpierw muszę zapytać o początki Twojego pisarstwa dla szerokiej publiczności. Zaczęło się z tego co wiem od czasopisma „Fenix”, poświęconego fantastyce. Jaki był przebieg tego epizodu w życiu Artura Szrejtera?

O ile pamiętam, wcześniej były artykuły dla dzieci w „Małej Fantastyce” – o Drakuli i innych potworach. A potem artykuły i opowiadania w „Feniksie”, „Voyagerze”, „Fantastyce”... Kiedy w ostatnich latach szkoły średniej wpadłem w zwariowane towarzystwo Klubu Tfurców, zacząłem dzielić czas między zainteresowania historyczne i pisanie, co – rzecz jasna – jeszcze bardziej odbijało się na moich stopniach z chemii czy fizyki. Ale co ciekawe, właśnie moja wiedza historyczno-archeologiczno-religioznawcza niezwykle przydała mi się w dziennikarstwie i pisarstwie. Szybko zostałem uznany w towarzystwie fantastycznym za „znawcę” (dzisiaj chce mi się z tego śmiać) Słowian, Germanów, średniowiecza itd. oraz za twórcę – i to już prawda – tak zwanej słowiańskiej fantasy. Słowiańska fantasy żyje sobie do dziś i swobodnie się rozwija bez mojego udziału, ale miło mi, gdy w różnych opracowaniach literackich o zamierzchłych czasach początków polskiej fantasy jestem wymieniany jako twórca słowiańskiej fantasy. A tak z perspektywy czasu patrząc, większość moich opowiadań z pierwszej połowy lat 90. nadaje się tylko do kosza, jednak wtedy się podobały, co mówi nam między innymi o tym, jak rozwinęła się i jak daleko zaszła polska proza fantastyczna przez te 25 lat. Dzisiaj nikt nie opublikowałby tekstów na takim poziomie, na jakim wtedy pisałem, ale wówczas opowiadania te były chętnie drukowane i czytane. Na szczęście miałem wokół siebie znakomitych samokształcących się kolegów i przyjaciół z Klubu Tfurców, z których powyrastali znaczący polscy pisarze, i dzięki nim w parę lat nauczyłem się przyzwoicie pisać, co skutkuje do dziś tym, że jestem w stanie tworzyć dobre artykuły i książki popularnonaukowe. Chwilami tęsknię do warsztatów literackich Klubu, do niezwykłych rozmów o literaturze i całej kulturze, do tego młodzieńczego zapału, że w wolnej Polsce można dużo zmienić, a ludzi w naszym kraju jako ogół podnieść na wyższy poziom kulturalno-naukowy. Po ćwierćwieczu mogę jasno stwierdzić, że były to mrzonki.

 

„Wielka wyprawa księcia Racibora. Zdobycie grodu Konungahela przez Słowian w 1136 roku” (wyd. Instytut Wydawniczy Erica, Warszawa 2013)

 

Przejdźmy teraz do obecnej sytuacji, czyli Artur Szrejter jako autor wielu książek obejmujących swoimi zagadnieniami tematykę wierzeń i historii Germanów i Słowian. Forma bardziej popularnonaukowa książek sprawia, że czyta się je bardzo dobrze, jednocześnie nie odczuwając braku aspektu „naukowości”. Powiedziałbym więcej, że czasami brak aparatu naukowego zdecydowanie ułatwia odbiór, a grono czytelników na pewno jest dzięki temu większe. Skąd pomysł na taką właśnie formę?

Właściwie „od zawsze” chciałem tak pisać, bo książki właśnie o takiej formule najbardziej do mnie przemawiały. „Takiej”, czyli napisane zgodnie z tradycją tak zwanej szkoły anglosaskiej: przekaz naukowy w formie popularnonaukowej. Podobnych opracowań nigdy w Polsce nie było wiele i do dzisiaj jest mało polskich naukowców czy popularyzatorów nauki, którzy w różnych dziedzinach właśnie za pomocą tej metody ukazują wiedzę. Odwrotnie jest na świecie, o czym przekonałem się już w latach 90., kiedy stopniowo otrzymywaliśmy w Polsce coraz większy dostęp do literatury zagranicznej. Wtedy ze zdziwieniem zobaczyłem, że naukowcy brytyjscy, francuscy, amerykańscy, skandynawscy właśnie tak piszą! Oczywiście oprócz tego publikują prace stricte naukowe, ale nie znam chyba żadnego liczącego się zachodniego naukowca zajmującego się wikingami czy ogólnie Germanami, który nie miałby przynajmniej jednej książki napisanej w formie popularnonaukowej (są też tacy, którzy piszą wyłącznie w ten sposób, a aparat naukowy dyskretnie ukrywają, aby nie przeszkadzał w lekturze masowemu odbiorcy, był zaś dostrzegalny dla naukowców – i to też jest dobry sposób). Co więcej, książki te pozostają w normalnym obiegu naukowym i są źródłami, na które powołują się inni badacze. Zatem świat już dawno poszedł bardzo daleko do przodu w sposobie przekazu wiedzy naukowej, czego przykładem są też niezliczone brytyjskie czy amerykańskie filmy dokumentalne i czasopisma, które możliwie jak najszybciej przekazują najnowsze zdobycze nauki w formie popularnej, przy czym wcale ich nie spłycają ani nie trywializują, czyli jest to popularyzacja w dobrym tego słowa znaczeniu. Polscy naukowcy mają więc na czym się wzorować, tylko jakoś nie chcą. Tylko nieliczni nie wzdrygają się na słowa „szkoła anglosaska” lub „opracowanie popularnonaukowe”. Przełamanie tej bariery psychologicznej zajmie jeszcze lata, o ile nie dekady.

Niestety, obecnie mamy też drugą stronę medalu: istnieją autorzy, którzy pod pojęciem popularyzacji nauki pojmują pisanie swoich własnych wymysłów bazujących na zaledwie kilku wyjściowych faktach naukowych. Wówczas nie mamy do czynienia – wbrew mniemaniu owych autorów i ich wydawców – z opracowaniami popularnonaukowymi, gdyż nawet jeśli jest w nich zawarta „nauka”, to bliżej tym książkom do fantastyki (nie ubliżając fantastyce, którą uwielbiam). Każdy, kto interesuje się na przykład Słowianami i ich religią, jest w stanie wskazać takich publikujących w Polsce „fantastów”.

 

„Herosi mitów germańskich”, t. 1 „Sigurd pogromca smoka i inni Wölsungowie” (wyd. Instytut Wydawniczy Erica, Warszawa 2015)

 

„Wielka wyprawa księcia Racibora” porusza bardzo interesujący chociaż dość niszowy temat. Skąd wziął się pomysł na tę książkę?

Jakieś 20 lat temu napisałem serię artykułów do „Dragona”, istniejącego wówczas pisma łączącego aspekty popularyzatorskie z atrakcjami dla graczy w gry strategiczno-historyczne (większość tych tekstów została kilka lat temu zamieszczona na Waszym portalu, za co jestem Wam wdzięczny). Jeden z artykułów dotyczył wyprawy księcia Racibora na skandynawskie miasto Konungahela. Wiele lat później, kiedy dojrzała we mnie myśl o powrocie do pisania tekstów popularnonaukowych, miałem wyselekcjonowane grono tematów z pogranicza słowiańsko-skandynawskiego, którymi chciałem się zająć w pierwszej kolejności, w tym właśnie wyprawę Racibora. Zacząłem na poważnie grzebać najpierw w opracowaniach, a potem w źródłach. Im głębiej grzebałem, tym bardziej uświadamiałem sobie, że prawie wszystko, co na ten temat kiedyś napisano, nie tylko tragicznie się zestarzało pod względem naukowym, ale też w dużej mierze było obarczone błędami merytorycznymi: od pomyłek w tłumaczeniach tekstów źródłowych z epoki po interpretację. Niespodziewanie więc dla mnie samego z planowanej malutkiej książeczki, która miała po prostu przypomnieć dzisiejszemu czytelnikowi dawne ustalenia naukowe na temat wyprawy na Konungahelę, zrobiło się średniej objętości opracowanie, które pokazywało, że należy nieco inaczej patrzeć nie tylko na samą wyprawę Racibora, ale i na przeszłość słowiańską nad Bałtykiem we wczesnym średniowieczu. Tę drugą sprawę tylko zasygnalizowałem w „Wielkiej wyprawie...” oraz w „Pod pogańskim sztandarem”, gdyż wymaga ona odrębnej – i to gruuubej – książki.

 

Właśnie, skoro nawiązałeś do „Pod pogańskim sztandarem”... Wydaje się, że ta książka obecnie nie ma żadnej konkurencji, jeśli nie liczyć literatury czysto naukowej...

Tę książkę zacząłem pisać w bardzo młodym wieku, bo nie było opracowań popularnonaukowych o Słowianach połabskich, tylko same naukowe. I tak po trochu robiłem ją przez lata, aż skończyłem – i wtedy okazało się, że na studiach dostałem dostęp do nowszych badań, które sprawiły, że... tę książkę należało stworzyć od nowa. I tak też zrobiłem, tyle że dopiero wiele lat później, kiedy wróciłem do pisania tekstów popularnonaukowych. Skonsultowałem ją ze specjalistami od Słowian z archeologii Uniwersytetu Warszawskiego i PAN-u, skorzystałem z ich rad i poprawek, i tak powstała ostateczna forma „Pod pogańskim sztandarem”.

Chyba rzeczywiście masz rację, obecnie na rynku to jedyna w miarę nowa popularnonaukowa pozycja dotycząca dziejów Połabian. O ile przed laty wielu polskich i wschodnioniemieckich naukowców zajmowało się tym odłamem Słowian, to obecnie na ich temat publikuje się mało opracowań naukowych, nie mówiąc o popularnonaukowych. Temat ten nie jest dziś modny w nauce, za to jest znacznie popularniejszy w kręgach ludzi zainteresowanych dawną Słowiańszczyzną. Bardzo się cieszę, że w ich gronie moja książka spotkała się z dużym odzewem, bo przecież właśnie o to chodzi w popularyzacji nauki.

 

„Herosi mitów germańskich”, t. 2 „Sigurd bohater Północy” (wyd. Instytut Wydawniczy Erica, Warszawa 2016)

 

Sama formuła „Pod pogańskim sztandarem” także jest ciekawa, a wobec niekiedy bardzo skąpych informacji o wodzach słowiańskich forma encyklopedyczna wydaje mi się strzałem w dziesiątkę. Czy było to od początku zamierzone, czy jednak wyniknęło to w trakcie ewolucji podczas przygotowywania publikacji?

Od samego początku pracy nad tą książką wiedziałem, że wiadomości historyczne na temat Połabian są skąpe. Można je było wprawdzie podbudować sporą dawką danych archeologicznych, lecz rzadko kiedy jesteśmy w stanie powiązać ustalenia archeologiczne z terenów słowiańskich z konkretnymi wydarzeniami z historii czy konkretnymi władcami, więc nadawały się raczej do ukazania tła. Dlatego w pierwszej wersji książka „Pod pogańskim sztandarem” była zbiorem suchych informacji, dopiero potem, kiedy nauczyłem się, jak powinno się pisać ciekawe teksty popularnonaukowe, rozwinąłem hasła, przerobiłem je logicznie i konstrukcyjnie, zbudowałem ciągi połączeń między nimi, dodałem ramki z ciekawostkami historycznymi i archeologicznymi. Jednym słowem, dołożyłem mnóstwo elementów, które są interesujące dla masowego odbiorcy, a jednocześnie nie zmniejszają naukowego przekazu tekstu. Oczywiście dziś napisałbym tę książkę jeszcze inaczej, ale głównie ze względu na to, że obecnie mam szerokie porównanie z interkulturowymi zjawiskami, do których dochodziło we wczesnym średniowieczu na wielkich obszarach Europy stykających się ze Słowiańszczyzną, choćby w Skandynawii, na wschodnich stepach czy na Bałkanach. Obecnie widzę niesamowicie bogate powiązania kulturowe Słowian połabskich z różnymi kręgami kulturowymi (Skandynawami, Frankami, Niemcami itd.), co powoduje, że inaczej patrzę nie tylko na kwestie ogólne dotyczące Połabian, ale także na sprawy szczegółowe. Poza tym w „Pod pogańskim sztandarem” tylko zasygnalizowałem mnóstwo ciekawych spraw, jak chociażby wychodzące z Połabia i Pomorza fale osiedleńcze, które od VIII wieku płynęły (dosłownie, bo na łodziach) do Skandynawii. Choćby już ten temat jest tak ogromny i słabo opracowany, a w Polsce niemal kompletnie nieznany, że niewątpliwie muszę poświęcić mu odrębną książkę, być może także w wersji naukowej.

 

„Legenda wikingów. Opowieści o Ragnarze Lodbroku, jego żonach i synach” (wyd. Instytut Wydawniczy Erica, Warszawa 2017)

 

„Herosi mitów germańskich” oraz najnowsza publikacja – „Legenda wikingów” – zawierają tłumaczenia z języka staroislandzkiego. Jak wyglądały przygotowania do tłumaczenia, jakie były jego etapy oraz z jakich pomocy korzystałeś? Co sprawiło największe trudności?

Największą trudnością w przekładzie, obojętnie z jakiego języka (co mówię z całą odpowiedzialnością jako redaktor współpracujący z wieloma tłumaczami z kilku języków), jest przede wszystkim zrozumienie kultury ludzi mówiących danym językiem. Dopiero to prowadzi do zrozumienia, co mogą oznaczać (na różnych poziomach pojmowania i kontekstu) pewne sformułowania, które w prostym przekładzie szkolnym czy słownikowym wyszłyby zupełnie inaczej. Czyli chodzi o to, że oprócz znajomości języka, z którego się przekłada, oraz jeszcze lepszej znajomości języka, na który się przekłada (wielu ludzi myśli, że znając angielski będą dobrymi tłumaczami, ale okazuje się, że... ich znajomość polskiego jest tragiczna, co dyskwalifikuje ich jako tłumaczy), niezbędna jest trzecia rzecz: znajomość kultury ludzi posługujących się językiem, z którego dokonuje się przekładu. Bez tej wiedzy nie uda się zrozumieć ani tych ludzi, ani ich języka. Dodatkowa trudność pojawia się, gdy tłumaczy się dzieła z dawnych wieków, gdyż trzeba jeszcze dobrze znać historię, archeologię, etnografię ludu, który stworzył owe dzieła. Czyli z prostego, zdawałoby się, przekładu jakiegoś tekstu robi się działalność interdyscyplinarna. Jeśli nie zna się owych dziedzin pozaliterackich, daję głowę, że przekład dawnego tekstu będzie niewłaściwy, a przynajmniej będzie się ograniczał do zaledwie jednego sposobu interpretacji, a przecież każdy tekst źródłowy ma swoje konotacje historyczne, religijne, społeczne, gospodarcze itd. Wydaje mi się, że w obfitych przypisach do tłumaczenia zawartego w „Herosach...” podałem liczne przykłady jasno pokazujące, na jak wiele sposobów można przetłumaczyć pewne fragmenty starych tekstów. Sztuka przekładu to bardzo trudna robota, wymagająca lat nauki w wielu dziedzinach, przy czym samo opanowanie obcego języka jest tylko jedną z tych dziedzin. Czasem ręce mi opadają, kiedy rozmawiam z tłumaczami, dajmy na to z angielskiego, którzy nie słyszeli o podstawowych faktach z historii i kultury krajów anglosaskich – co potem ujawnia się w ich przekładach, gdyż absolutnie nie są w stanie ani zauważyć, ani pojąć, ani tym bardziej prawidłowo oddać złożonych nawiązań kulturowych obecnych w bardzo wielu dziełach – od komiksów po literaturę mainstreamową.

Wybacz, że tak ogólnie odpowiedziałem na Twoje pytanie o poszczególne etapy pracy translatorskiej, ale i tak poruszyłem zaledwie podstawy przygotowania do pracy tłumacza. Gdybym chciał opisać jeszcze poszczególne etapy pracy nad przekładem historyczno-archeologicznym, nie skończylibyśmy do rana.

 

Nowe, poprawione i uzupełnione wydanie „Mitologii germańskiej” (wyd. Instytut Wydawniczy Erica, Warszawa 2017). Premiera książki odbędzie się na XXVI Targach Książki Historycznej w Warszawie

 

Cele na przyszłość? Czy nadal możemy się spodziewać publikacji w znanej nam tematyce, czy też może jednak szykuje się „coś z zupełnie innej beczki”?

Cel od trzech lat ten sam: wreszcie dokończyć „Rzeź na wrzosowisku Hlyrskogg”, książkę o serii powiązanych ze sobą walk między Słowianami a Duńczykami i Norwegami w latach 40. XI wieku. Temat ten w różnej mierze podejmowany był w kilku opracowaniach naukowych, ale w gruncie rzeczy został ledwie ruszony, gdyż nie wzięto pod uwagę wielu danych zarówno z nauki polskiej, jak duńskiej i szwedzkiej. Mam nadzieję, że w końcu uda mi się porządnie usiąść do tego tematu i opracować go interdyscyplinarnie. Ale – bo zawsze musi być jakieś „ale” – najpierw muszę przygotować do druku nowe wydania swoich trzech starszych książek. Pierwszą właśnie oddajemy do druku, chodzi o IV wydanie „Mitologii germańskiej”. Myślałem, że praca nad wznowieniem zajmie mi miesiąc, a zajęła cztery miesiące, bo tyle w tej książce poprawiłem i uzupełniłem. Jeśli praca nad wznowieniem „Demonologii germańskiej” i „Bestiariusza germańskiego” też się przedłuży, to ukończenie „Rzezi na wrzosowisku...” znów znacząco odsunie się w czasie.

A co potem? Może wrócę do dawno temu zaczętej książki o Burgundach? A może wreszcie zajmę się opracowaniem osadnictwa słowiańskiego w Skandynawii? Albo napiszę powieść o pierwszych Piastach, którą od kilku lat przechowuję wymyśloną w głowie? Projektów mam sporo, a nie wątpię, że po drodze wyczarują się nowe, bo z doświadczenia wiem, że gdy człowiek ma styczność z odkryciami archeologicznymi, nieustannie przychodzą mu do głowy kolejne pomysły. Niektóre z nich nie tylko same proszą się o opisanie, lecz wręcz się tego domagają.

Dyskusja o artykule na FORUM STRATEGIE

Autorzy: Artur Szrejter, Andrzej Zyśko
Zdjęcia: Maria Mosiewicz, Ryszard Kita, Artur Szrejter

Opublikowano 08.11.2017 r.

Poprawiony: niedziela, 03 maja 2020 09:22