Udało mi się zbudować wielki mikroświat, cz. 2 (wywiad)

  • Drukuj

O dziejach założonej przez siebie Pracowni Mikromodelarstwa i Historii Wojskowej, a także o jej obecnej działalności i własnej wizji modelarstwa oraz tego co nazywane bywa dzisiaj „wargamingiem” opowiada szef PMiHW Sławomir Rakowiecki

Pierwsza część wywiadu

Czy da się wyodrębnić jakieś wiodące rozwiązania, jeśli chodzi o mechanikę gry, przewijające się w Waszych pracownianych zasadach?

O wielu takich „fundamentalnych” założeniach po części wspominałem w poprzednich odpowiedziach na pytania. Decyzje dotyczące skal wielkościowych, przeliczników ilościowych (etaty!), czasowej jednostki trwania ruchu, symultana lub turowość, zasięg głosu, widoczności, zasady ogólne, „prokampanijne” i niszowe dopracowania szczegółów. Normatywny system „podstawkowania” i podpisywania figur pieszych i konnych we wszystkich okresach, w których obowiązywały szyki. Stała, zasadnicza rola dowódcy jako autora i realizatora koncepcji wykonania zadania, zawsze istniejący scenariusz wprowadzający do danej bitwy. Nade wszystko zaś, co już wcześniej mocno podkreślałem, nie może być mowy o grze. To bardziej lub mniej, ale jednak zawsze próba odtwarzania większych i mniejszych epizodów, niemniej nieoparta o „rozgrywanie”, czy też „granie” jako takie.

Dzięki ogromnemu zasobowi kolekcji, pozostającej do dyspozycji wielkiej liczbie płyt-makiet i masie elementów nastawnych zdecydowana większość realizowanych walk ma skalę, o której inni mogą najwyżej pomyśleć… To chyba wszystkie najważniejsze cechy, spójne we wszystkich okresach, którymi się zajmujemy. Jest też taka część charakterystycznych, a wiążących i wspólnych dla różnych okresów ustaleń, która normuje i ma zapewnić oczekiwaną płynność i tempo akcji. To zasada: w jednym ruchu jedną figurę wolno dotknąć/przestawić jeden raz. Zasadą jest też swoista „norma” ilościowa. Dla zachowania szybkości akcji przyjęte zostało we wszystkich okresach, że jeden dowódca w akcji dysponuje nie większą niż rząd wielkości 500 figur liczbą żołnierzy. To zwykle starcza jako „obciążenie”, ale i innym nie pozwala się nudzić. Kolejna zasada to czas na wykonanie wszystkiego w swojej turze, czy jednolity czas w akcjach symultanicznych. Zasadą jest też, że czas ruchu bez akcji bojowej (bez starć wręcz, strzałów itp.) zawsze jest znany stronom i nie może być przekroczony, w zamian, kiedy trwają rozstrzygnięcia (właśnie walki wręcz, ostrzały, trafienia, typowanie trafionych, ocena morale, określanie skutków losowych itd.) wówczas pośpiech nie jest zalecany. Chyba nic z najważniejszych spraw nie pominąłem.

Co jest najważniejsze przy tworzeniu symulacji? Chodzi mi o gry symulacyjne (jeśli można, pozwolę sobie pozostać przy takim określeniu).

Konsekwentnie będę starał się podtrzymać opinię, że to co jest robione w PMiHW, wcześniej w Klubie Hobbystów, nie ma nic wspólnego z pojęciem: „gra”. To po pierwsze. Natomiast w jakimś sensie można oczywiście mówić o symulacji. Tu zgoda. Co mamy rozumieć pod pojęciem: „tworzymy symulację”? Kiedy opowiadam o iluś okresach, którymi w Pracowni się zajmujemy, mamy dla nich stosowne kolekcje i stworzony mikroświat, by akcje prowadzić, to rzeczywiście jest tak, że w którymś momencie zapadała decyzja, że taki właśnie okres będziemy w Pracowni mieli. Co jest najważniejsze? Okres powinien czymś zdecydowanie wyróżniać się od innych. Bo zmianie uległy broń, taktyka, uwarunkowania społeczne, pojawiło się coś nowego, miały miejsce znane do dziś wielkie bitwy, sławne działania itd. Jest też dla takiego „powstającego okresu” środowiskowa potrzeba. Rozumiem to określenie jako grupę ludzi, którzy posiadając wiedzę chcą ją „przetworzyć” na nasze realia pracowniane. Gdy chodzi o działania na lądzie, niebagatelną bywa oferta firm (tak się działo zwykle dotychczas). Poza działaniami na morzu i w powietrzu, do których czynnik „dostępności” nie wchodził w grę, bo zawsze sami potrzebny sprzęt wykonywaliśmy, jakiś wpływ na „uruchamianie” okresu miały możliwe do kupienia figurki.

Fragment wnętrza Rakolandu. Pokój metodyczny

Z tym zresztą, i to w wielu naszych okresach, wiąże się dość śmieszna, wielokrotnie powtarzająca się kwestia, którą nieco dygresyjnie tu poruszę. Otóż nieraz stawała przed nami konieczność dokonywania wymyślnych, zwykle trudnych przeróbek dostępnych figur na figury potrzebne. Po prostu przez wiele lat żadna z firm w naszej skali nie oferowała formacji, która z oczywistych względów była nam niezbędna dla wystawiania właściwych części sił poszczególnych stron. Trzeba było zrobić to samemu. Niewiele później, po długim okresie żmudnych przeróbek, nagle rzecz pojawiała się w ofertach… Do dziś mamy mnóstwo jednostek i pododdziałów w siłach różnych państw i w różnych okresach, które musieliśmy z takich powodów wykonać. Choćby huzarzy dla Austriaków w okresie napoleońskim.

Zwykle ludzie zainteresowani, proponując zajęcie się uruchomieniem nowego okresu, mieli już za sobą doświadczenie, dość długi staż i po prostu wiedzieli czego chcieli. Jakimś ułatwieniem było dookreślenie stałych, pracownianych „kanonów”, o których wspominałem poprzednio. Pozostawała kwestia przelicznika, stopnia dokładności, czasem prostego przeniesienia i dostosowania rozwiązań podobnych kwestii z innych, już sprawdzonych, a np. zbliżonych okresów. Jakiś czynnik ulegał zmianie, pojawiało się coś nowego, to my modyfikowaliśmy dotychczasowe rozwiązanie pochodzące z okresu poprzedzającego, ewentualnie dodawaliśmy sposób użycia, skuteczność itd. do „tego czegoś” nowego. Myślę, że to wyczerpuje kwestię. Pozwolę sobie jednak powtórzyć, że determinantą przy powstawaniu nowego okresu zawsze była i pewnie pozostanie wspomniana grupa „chcących”. To jest najważniejsze.

Kluby i pracownie wargamingowe mają od pewnego czasu zwyczaj tworzenia własnych „filozofii”. Wy także macie tutaj swoje podejście, które części młodszych graczy może wydawać się trochę nietypowe. Na czym ono polega?

Wypada tradycyjnie zacząć od przypomnienia, że kiedy Klub Hobbystów zaczynał, to był w kraju jedyny… Przepraszam za nieskromność, ale… Z kolei, wiele miejsc, a już na pewno figurkowych, wywodzi swój rodowód właśnie z Klubu Hobbystów lub, po zmianie nazwy, z PMiHW. Tak jest z „Yelonkami”, „Grotem”, „Strategiem”, „Ułanem”, Niepołomicami czy nieco dziś podupadłym ośrodkiem krakowskim przy Małym Rynku. Nie mogę nic powiedzieć o świecie fantasy i planszówkach. To nie rewiry KH czy PMiHW. Choć nie da się wykluczyć pewnych wzajemnych relacji czy kontaktów. Bezpośrednim jest to, że filozofia podejścia i zdefiniowanie tak potrzeb jak „chcenia” czy celu do osiągania jest podstawą podjęcia jakichś działań w nowym, czy też tworzącym się środowisku. Dziś takie mechanizmy są oczywiste, a internet sypie stronami, forami, galeriami fotek itd. Stąd chodzącym na łatwiznę dość po ludzku i zwyczajnie nie należy się dziwić. Takie czasy i zwyczaje. Mając różne oferty człowiek młodszy czy starszy szuka. Co najwyżej po swojemu „podrasowuje” lub modyfikuje pod kątem własnych potrzeb czy wyobrażeń którąś ze znalezionych i wybranych wersji. Czasem zachęca znajomych do wspólnego spędzania czasu.

W tych okolicznościach – czytaj – w dzisiejszych czasach do rzadkości czy wręcz nadzwyczajnych wyjątków zaliczyłbym przypadki (a od wielu lat nie słyszałem o ani jednym!) by jakieś sympatyczne grono od podstaw coś stworzyło. Z jednej strony bowiem, ile prochu jeszcze można wymyślić, jeśli inni wiele lat już to wymyślali i stosowali? Z drugiej, co miałoby być celem takiej głębokiej, długotrwałej i czasochłonnej pracy, jeśli istnieje dla każdego rozważanego przypadku i w każdym możliwym okresie ileś rozwiązań? Sądzę, że zwyczajnie, po przyjęciu szeregu decyzji wstępnych: okres, skala, system, miejsce, częstotliwość spotkań, zdefiniowany wspólny cel wynikający z chcenia środowisko po jakimś okresie funkcjonowania ustala własny styl, zachowania, podział co kto robi, przygotowuje. I tak powstaje własna, lokalna „filozofia”. Wytwarza się własny ranking, zakorzeniają się własne zwyczaje. W jednym środowisku coś robi i traktuje się tak, w innym ludzie podchodzą do tego samego po swojemu. Inaczej. Co nie oznacza gorzej czy lepiej. Chociaż przecież do identycznych zagadnień. To trochę kwestia co komu odpowiada. Jednak, by ten słodki obrazek nieco „użyciowić” parę uwag.

My funkcjonujemy czterdziesty pierwszy rok. By można było przetrwać zmiany polityczne, techniczne i technologiczne, by w dobie gwałtownego postępu technicznego pozostać atrakcyjnym, coś więcej musiało i do dziś musi w tym wszystkim być. Przecież konsole gier, komórki, komputery (a w nich rozliczne i jakże łatwo dostępne gry, w tym pseudostrategiczne, spopularyzowany niezwykle świat fantasy) – to wszystko mocno odciągało, jest łatwiej dostępne, szybciej grywalne, prostsze… Potężna konkurencja.

Wszystko to nie jest w stanie zastąpić poczucia, że „własnym sumptem” wystawiłem (zrobiłem) swoją jednostkę (model), że ona lokuje się w świecie, w którym wszystko jest ułożone, znane, jest dla niej miejsce, jest na nią potrzeba. Że przyjdzie ten świat rozbudować (kolejne makiety, mapy), że przyjdzie porywalizować i „pokonkurować” z kolegami podobnie pragnącymi. Nie będzie stroną szybkie kliknięcie w klawiaturę, a żywy człowiek. Nie tabelka czy skrótówka powie mi co mi wyszło podczas akcji. To JA będę decydował. JA MUSZĘ SIĘ do akcji przygotować. Nie przez znajomość na pamięć przepisów (to bezwartościowe, choć technicznie przydatne, oczywiście), ale powinienem poznać historię, sprzęt, mentalność, sposoby myślenia w danym okresie. Taktykę i organizację wojsk, doktrynę. Religię, stosunki społeczne, motywacje. Że geografia fizyczna to konieczność? Że różne źródła w różny sposób? To poznam wszystkie, tyle, do ilu zdołam dotrzeć. Że to wszystko przydaje się w procesie edukacyjnym od podstawówki po studia? Że nikomu nadwyżka wiedzy w życiu nie zaszkodziła? Że przywyknę do metody analizy i syntezy? Że będę pragmatycznie wyciągał wnioski? Że kreatywnie będę musiał coś zaplanować, a potem konsekwentnie umieć to samodzielnie przeprowadzić i zrealizować? Przecież dla każdego z nas są to korzyści i walory absolutnie niezbędne w życiu…


Że zmuszony MYŚLEĆ – czego nikt nigdzie nie uczy – będę lepiej radził sobie w życiu? Że należę do środowiska, w którym nauczyłem się funkcjonować w zespole, dobrze współżyć z innymi, szanować ich zdanie i potrzeby? Że jestem zmotywowany postawą i postępami innych, a przecież nie chcę być od nich gorszy? Ten zespół czynników sprawił, że ponad czterdzieści lat jesteśmy, mamy ogromny dorobek, potężne zbiory, których nikt inny i nigdzie poza nami nie ma. Pozwolę sobie spytać ile przetrwają dziś funkcjonujące grupki? Na czym oprą, na jak mocnym fundamencie swój byt i przyszłość? Z wieloma myślącymi inaczej pewnie bym się ciut życzliwie pospierał, bo szanuję poglądy, potrzeby i odmienne zdanie ludzi. Prosiłbym wówczas jednak o to, by zechcieli wziąć pod uwagę na jakich i skąd wziętych argumentach opieram to, o czym piszę.

Wiem, że przez lata swojej działalności Pracownia uczestniczyła w licznych przeglądach modelarskich i szeregu innych, podobnych imprez, organizowała wystawy i pokazy. Które z nich szczególnie utkwiły w Twojej pamięci? Jakie były Wasze największe sukcesy?

Szerokie pytanie. Musiałbym tu „wypracowanie” napisać, co więcej, niemal w każdym punkcie wymieniać ludzi z Pracowni, którzy w danym przedsięwzięciu odgrywali jakąś szczególna rolę. Spróbujmy kwestię podzielić na trzy sprawy. Imprezy. Co utkwiło w pamięci. Sukcesy. Dziwnie zabrzmi, ale sądzę, że kolejne, rocznicowe, a realizowane co pięć lat uroczystości były dla nas największym przeżyciem. To wtedy w siedzibie bywali dostojnicy reprezentujący najwyższą półkę rządową, parlamentarną czy samorządową. Takich rocznic było kilka. Na 20, 25, 30, 35 i 40-lecie… Ułożyło się tak, że z wyjątkiem ostatniej wszystkie działy się w Rakolandzie na Redutowej. Zwykle też bezpośrednio po samych imprezach miały miejsce wystawne kolacje okolicznościowe. W różnych miejscach. Na kilkadziesiąt osób… Wspaniałymi były też takie wydarzenia jak przedpremierowy pokaz filmu o Pracowni i o mnie, też w Rakolandzie. Prezentacje wykonywanych przez Pracownię specjalnych dzieł… Choćby diorama kopalni „Wujek”, makieta bitwy pod Grunwaldem, zestaw dioram bitew pancernych do Muzeum Broni Pancernej w Saumur we Francji.

Wydarzeniami były też w minionych latach takie przedsięwzięcia jak kilkumiesięczna wystawa w Muzeum Arsenału w Zamościu, 300 metrów kwadratowych sali, kilkanaście dioram tematycznych, gabloty z wystawą modeli… Pokaz kilkudniowy w Bydgoszczy w Urzędzie Wojewódzkim. Ale i takie „kwiatki”, jak udział naszej drużyny w konkursie organizowanym przez Klub Matek Chrzestnych Statków Armatorów Wybrzeża Gdańskiego. Konkurs obejmował szkoły ponadpodstawowe w latach, kiedy jeszcze była ośmioklasowa podstawówka. Przeszliśmy wygrywając wszystkie szczeble: dzielnicowy, miejski, wojewódzki i krajowy, przy czym, w trzyosobowej drużynie dwóch mieliśmy z podstawówki, a tylko jednego z ogólniaka… W finale, w Gdańsku moja drużyna stanęła do rywalizacji z reprezentacjami trzech wyższych szkół morskich, w tym Szkoły Marynarki Wojennej. Zdobyliśmy drugie miejsce. Potem, pani premierowa Cyrankiewiczowa (sic!) była gościem Domu Kultury. Doceniasz, Drogi Czytelniku, wrażenie?! To jak mam tego nie pamiętać? Znaczy, sukces. Seria udziałów w wystawach w Muzeum Techniki, kiedyś incydentalnych, potem w ramach organizowanego przez Pancelot dorocznego przeglądu modelarskiego. Byliśmy trzy razy, zawsze mocno dostrzegalni i miło odbierani. Za pierwszym razem okradziono naszą gablotę. Było kłopotu. Tylko naszą. Poza problemem i stratą, świadczyło nieźle, bo akurat tylko nasze prace poginęły… Pamiętam też wspominaną już wcześniej sytuację wycofania się z wystawy po ingerencji cenzora. Trzeba było na taką decyzję naprawdę odwagi. Przeżyliśmy. Do wielkich wydarzeń zaliczam też organizowane przez nas niezliczone festyny. W parku Sowińskiego, w Łazienkach, w Muzeum Arsenału, w Łazach. Różne okazje. Dzień Dziecka, rocznica „Solidarności”, rocznica MZA na Ostrobramskiej.

Wręczenie nagród podczas wystawy modelarskiej w Muzeum Techniki (2013 r.)

Szereg klasycznych konkursów modelarskich pomijam, bo były lata, w których – przepraszam, bo być może dziwnie to zabrzmi – „zgarniali ludzie z PMiHW wszystko co było do wzięcia”. Aż zwyczajnie udział w konkursach się nam znudził. Tu wyjaśnienie. Modelarz dostarcza jeden, dwa modele, czasem z wymaganym opisem. Powiedzmy małą lub średniej wielkości dioramkę. My pokazując na przykład dioramę bitwy pod Lipskiem z 1813 roku musimy przewieźć kilkanaście płyt, łączna powierzchnia ponad 20 metrów kwadratowych. Na nich rozstawić ponad pięć tysięcy figur i modeli. Rozmieścić stanowiska artylerii, zaprzęgi, obozy, sztaby, całość ułożyć zgodnie ze scenariuszem, w oparciu o opis pokazać konkretne momenty z czytelnymi dla oglądających scenami. Takie przedsięwzięcie trwa. Po wystawie należy to wszystko zwinąć i zwieźć. Jasne, że rzadko się na coś takiego decydujemy.

Natomiast za największy sukces Pracowni uważam – co może wielu zaskoczy – fakt, że zdołaliśmy znieść i przetrwać tragiczne decyzje związane z likwidacją Redutowej. Był moment kiedy obawiałem się, czy nie jest to koniec. Tragicznie to się wszystko układało. Wszyscy rzekomi „przyjaciele” zawiedli. Obiecywali dużo, daleko idąca pomoc, spokojny dalszy rozwój. Nikt nie dotrzymał słowa. Pierwszy raz w historii Pracowni zdystansowały się od nas władze. Zostawiły nas samym sobie. Prezentowały pogląd i podejście, którego lepiej bym teraz nie cytował. Nawet uważały, że jakaś nieprawda się za naszymi potrzebami kryje. Ci, którzy mnie znają, rozumieją co czułem, kiedy w sprawach mojej ukochanej Pracowni ktoś czynił mi zarzuty, zamiast co najmniej nie przeszkadzać… Nie kiwnięto palcem by pomóc. Przeszkadzano dotkliwie, mocno i skutecznie. Tymczasem środowisko Pracowni zakasało rękawy. Ile mogła, tyle pomogła ówczesna dyrekcja ZWPEK. Koledzy z patronującej tramwajowej „S”. Najbliżsi. Niektórzy rodzice chłopaków. Dokonaliśmy niezwykłego wyczynu, do dziś niewielu potrafi go ocenić i docenić. Tak dokonały się redukujące potęgę Pracowni przenosiny. Sukces? W określonym wymiarze tak. Że to baaardzo pamiętam? Do końca życia nie zapomnę.

Powiedzmy coś o rozgrywkach pracownianych. Wiem, że to jest temat-rzeka. Wielu graczy interesować będą pewnie te największe, rekordowe: po pierwsze pod względem obszarowym (czyli łącznej wielkości wykorzystywanego pola bitwy), po drugie pod względem ilości zaangażowanych wojsk (modeli), po trzecie pod względem liczby uczestniczących w nich graczy i po czwarte pod względem czasu trwania (mam na myśli zarówno kampanie, jak i pojedyncze bitwy).

Faktycznie jest to dla mnie temat-rzeka. Ponadto, choć będę się starał treściwie i wyczerpująco odpowiedzieć, muszę podkreślić, że zastosowane kryteria nie pociągają za sobą analogii. Mam na myśli fakt, że w niektórych naszych bitwach używaliśmy ogromnego terenu (5,5 x 13,5 m, czyli ponad 70 metrów kwadratowych), ale wcale wówczas nie było w użyciu najwięcej modeli czy figur. Po kolei. Warunki lokalowe mieliśmy najlepsze przez 22 lata w Rakolandzie na Redutowej. Tam bitwy na powierzchniach rzędu 70-80 metrów kwadratowych były po prostu na porządku dziennym i odbyło się ich tam setki. Do bitew, w których jednorazowo używaliśmy największej liczby figur, należał przede wszystkim okres napoleoński. Przy naszych przelicznikach etatowych bitwa z użyciem 8-9 tysięcy żołnierzy odbyła się więcej niż 10 razy. Naszą, pracownianą, swoistą normą jest przyjęcie, że przeciętny dowódca ma w akcji siły rzędu 500 figur. Doświadczeni dowódcy odpowiednio więcej, ale np. ponad 800 sztuk w Napoleonie to już przesada generująca zbyt długi (fizycznie) czas trwania ruchu.

Zwykle też jest tak, że po ustaleniu przez autora scenariusza, sił własnych, celu, zadań itd. wchodząca do akcji strona nie ma pełnej świadomości co do liczebności czy dyslokacji wojsk nieprzyjaciela. Mechanicznie wyglądało to zawsze – w przypadku bitwy – tak, że jednego dnia rozstawiany był teren, a na nim ta część sił, o której strony wiedziały (były widoczne), czasem jeszcze to, co np. jedna ze stron chciała, by było dla rywala widoczne. W sobotę z reguły (ale zdarzały się maratony, kiedy zaczynaliśmy w piątkowe popołudnie, by ciągnąć akcję całą sobotę i kończyć w niedzielę) „działa się” zasadnicza część akcji i jeśli nie osiągnięto rozstrzygnięcia, bitwę kontynuowaliśmy we wtorek. Czasami od razu było ustalone, że po rozstawieniu sił i środków wojujemy np. w dwie lub trzy kolejne soboty. Ten drugi sposób nie cieszył się (i do dziś nie cieszy) zbyt wielkim poparciem, ponieważ, co wiemy z doświadczenia, najgorszą możliwą dla przebiegu bitwy sprawą jest zmiana któregoś z dowódców. To zjawisko zdarzało się niestety przy kilku sobotach i mocno wpływało na przebieg, obraz i wynik bitew. Dlatego zdecydowanie rzadziej stosowaliśmy i stosujemy taki „patent”.

Druga sprawa to dowódcy. W dużej, przygotowywanej bitwie funkcjonuje zwykle sztab. Wiadomo, kto dowodzi, co komu podlega, kto czym/kim zarządza. Przed bitwą zawsze ma miejsce odprawa stron, zwykle uczestniczy w niej autor scenariusza. Chodzi o to, by podczas trwania akcji działo się wszystko jak należy, oraz by ewentualne decyzje poszczególnych dowódców „leżały” w możliwościach, były zgodne z przepisami, a oparte o realne przesłanki. Czasami w takich bitwach po jednej ze stron bywało po 6-8 osób.

Bliższe naszych czasów bitwy z okresu II wojny światowej na lądzie miały nieraz równie wielki rozmach. Czasem wynikało to z samego tematu. Kilka razy realizowana „Market-Garden” z założenia obejmowała cały dostępny teren Pracowni i choć nie przytłaczała liczbą figur to miała liczne sztaby po obu stronach. Trzech „wodzów” dla brytyjskiej 1 DPD, jeden dla polskiej 1 SBPDes., dwóch dla XXX Korpusu Horrocksa, trzech do sześciu dla „obsady” Niemców, że przypomnę: dwóch do Pz.Div., trzech w odrębnych rejonach akcji, ktoś dodatkowy… W ten sposób mamy już zdecydowanie powyżej dziesięciu walczących.

Kolejne, wielkoprzestrzenne bitwy toczone były w Afryce Północnej z udziałem sił włoskich, Brytyjskich, DAK… Tu nieraz do dwudziestu ludzi miało co robić. Przyznaję, różnych ludzi, jeśli chodzi o praktykę, umiejętności itd. Jeszcze jeden rodzaj akcji, zwykle angażujący wielki teren do bitwy z okresu, który my nazywamy „Kolonizacją”. To różnego rodzaju działania toczone w Afryce w okresie poprzedzającym I wojnę światową. Arabowie, Beduini, Zulusi, Burowie, brytyjskie wojska kolonialne, czasem z egipskimi sprzymierzeńcami, Francuzi (często z Legią Cudzoziemską), powstania ludów murzyńskich. Zawsze potężny teren i wielu dowódców. Podobnie, walki z koloniami niemieckimi, a przede wszystkim w Niemieckiej Afryce Południowo-Wschodniej z przesławnym von Lettow Vorbeckiem i jego Askari.

Inna rzecz to działania marynarki wojennej. W II wojnie światowej, a mamy ją w skali (dla okrętów) 1:1800. Z zasady wymaga to obszernego terenu, mapy itd. Dowódców bywa mniej, okrętów – różnie, ale gdy jeszcze funkcjonują okręty podwodne i ma swoje do powiedzenia lotnictwo brzegowe i pokładowe to obszar jest maksymalny, dowódców stado, ale modeli w akcji (licząc z samolotami – w skali 1:700) zdecydowanie mniej. Pływa 100, czasem nawet mniej jednostek, ale lata 300-600 samolotów… Ktoś to musi opanować, i to umiejętnie.

Jeszcze inny świat to działania lotnicze. Czasem organizowane były takie rzeczy jak np. Bitwa o Anglię. Samoloty w skali 1:144. Mapy operacyjne. Sztaby. Czas trwania? 3-4 miesiące. Ale, tu już wychodzimy poza pojedyncze czy poszczególne bitwy. Czym innym jest akcja, w której realizujemy dużą wyprawę bombową, z pathfinderem z przodu, z eskortą bliską i daleką, z przeciwdziałaniem nieprzyjaciela. Taka bitwa to też wielki obszar, ale kilku dowódców, maszyn kilkadziesiąt, jedna sobota.

Poruszony świat kampanii to zupełnie inna historia. Największa to przeprowadzenie odpowiednika początku wojny morskiej na Pacyfiku. 12 ludzi po stronie Japonii, 9 osób po stronie USA, Wielkiej Brytanii, Indii Holenderskich… Mapa Pacyfiku podstawowa to 3,5 na 2 metry z kwadratami operacyjnymi według Mercatora… Tę „kampanię” toczyliśmy ponad pół roku, a wcześniej, blisko pół roku trwały do niej przygotowania, ćwiczenia i wykonanie wszystkiego, co było potrzebne… Do ogromnych mogę też zaliczyć kampanie napoleońskie. W zasadzie wszystkie, które były, naprawdę przeprowadziliśmy, niektóre kilka razy. Dużymi i rozłożonymi w czasie były takie rzeczy jak „Barbarossa”, pełen teren, mapa, ogrom wojsk i dowódców… Można wymienić wiele, a o każdej coś „mocnego” napisać. Jeszcze inne z lat wojny trzydziestoletniej, czy z kresów południowo-wschodnich Rzeczypospolitej lub z okresu „Potopu”, gdzie 12-15 ludzi miało 4-5 tysięcy sił Rzeczypospolitej, Tatarów, Kozaków, Moskali, Turków, Szwedów, koalicji katolickiej, czyli Austriaków, Sasów. A Mongołowie i Czyngis Chan? A krucjaty, kilka, kolejne? Po Saladyna i Ryszarda o Lwim Serduszku? Ponad 4 tysiące wojów… Wyprawy wikingów, wczesne średniowiecze, z Danelow, Normandia,… Długo bym mógł opowiadać.

Czy są rozgrywki, które z jakichś względów szczególnie wspominasz?

Tradycyjnie muszę przypomnieć, że o „rozgrywkach” mowy nie ma… Natomiast, oczywiście, jest wiele „na koncie” takich kampanii, bitew czy walk, których nie da się zapomnieć… Najczęstszym czynnikiem, który miał wpływ na zapamiętanie takiej czy innej kampanii, operacji czy bitwy byli ludzie. Najcenniejsza „składowa” KH, potem PMiHW. Różne też są powody, dla których akurat taka, a nie inna sytuacja pozostała w pamięci. Trochę trudno podejść do tego tematu. Jeśli wspomnę konkretny moment, pozostanie on czytelny dla uczestników lub osób, które to oglądały. Przy szerszym opisie zanudzę czytelników. Ze śmiesznych… Duża kampania z okresu napoleońskiego. Dochodzi do dużej bitwy w wyniku działań na mapie. Jednostki Wielkiej Brytanii prowadzi słynny przez lata pracowniany Angol… Wioska. Siły brytyjskie w natarciu. Następuje rozstawienie terenu, wystawienie sił i… konsternacja. Nacierający Anglicy są w niesamowicie ufortyfikowanej wiosce i tkwią w miejscu!!! Każda chatka jest dosłownie przeładowana wojskiem. W obszarze kilometra kwadratowego nieludzko wręcz ściśnięte tkwią: dywizja piechoty, kilka baterii artylerii, kilka pułków kawalerii. Każdy ganek, każda stodoła, każdy dach i ogródek są napchane wojskiem. Fizycznie na obszarze 1,2 x 1,2 m jest ponad 1000 figur, kilkadziesiąt armat, zaprzęgów, jaszczy i wozów taborowych. Kompletny absurd. Od prowadzącego dowiadujemy się, że oni atakują. Przy czym nikt nie może się nawet ruszyć, bo zwyczajnie tłok, nie ma miejsca i nikt nie jest w stanie nad tym ściskiem zapanować. Długo mówiło się w Pracowni o szturmowej wiosce brytyjskiej.

Opuszczona sala Rakolandu

Największa morska operacja, ba, cała kampania przeprowadzona na Pacyfiku. Od wybuchu wojny „pociągnęliśmy” – bagatela – rok akcji. U nas to trwało pięć miesięcy, ale zdołaliśmy zrealizować 12 miesięcy czasu trwania. Inaczej nam się potoczyła wojna. O ile było słabsze Pearl Harbour, o tyle wcale nie doszło do klęski pod Midway, padł Singapur, ale i więcej archipelagów, odcięta była Australia, zajęta Nowa Gwinea, nie zginęła pierwsza flota lotniskowców CJMW… Zajęto nie tylko Filipiny, ale odebrano Brytyjczykom Cejlon… Do dziś mamy ogromną mapę, która stanowiła bazę działań. Zachowaliśmy dzienniki bojowe wszystkich flot, mnóstwo kalek technicznych z mapami operacyjnymi do poszczególnych faz działań, na których rozrysowywane były wszelkie kursy, ruchy itd. Poza największymi kampaniami (napoleońskimi, lądowymi z II wojny światowej, lotniczymi z tejże wojny, średniowiecznymi, siedemnastowiecznymi) pamiętam poszczególne bitwy. Tak było z drugą i trzecią operacją mającą na celu zdobycie Krety. Pierwsza i kilka późniejszych, tj. później ileś razy realizowanych, przebiegało bez echa. Drugą i trzecią przeprowadziliśmy z zamianą ról. Wobec narzekań sztabu Freyberga, po zakończeniu operacji (sukces Niemców), powtórzyliśmy ją w tym samym terenie, tymi samymi siłami, ale z zamianą stron. Niemieccy dowódcy poprowadzili siły brytyjskie, sztab brytyjski poprowadził spadochroniarzy i „Szarotki”. Zamieniliśmy się. Wygrali Brytyjczycy… Zyskiem było, że dowódcy realnie mają wpływ według naszych zasad na planowanie, wykonanie, pełną realizację. Analogicznie było w bodaj pięciokrotnie realizowanej „Market-Garden” i trzy razy dokonywanej inwazji w D-Day w Normandii… Raz w świetnie zrealizowanej akcji pod Anzio. Monte Cassino z pięć razy ze zmiennym szczęściem zdobywaliśmy.

Czasem puszczała nas bokiem „historyczna dyscyplina”. Powstanie Warszawskie zakończyło się sukcesem. Ba, oddziały „Radosława” brały udział w szturmie Berlina. Ale, to nasze „ciemne sprawki”. Bo co, zawsze trzeba do wszystkiego podchodzić poważnie? W poszczególnych operacjach czasem zdarzały się „super zagrywki”. Alianci (tu Brytyjczycy) w 1942 roku odważają się użyć na Morzu Północnym lotniskowiec. Rujnują wiele obiektów w Norwegii. Rozeźlone dowództwo Niemców dokonuje super akcji. Luftwaffe skutecznie atakuje eskadrę brytyjską, na pokładzie lotniskowca lądują spadochroniarze i dokonują sabotażu na dużą skalę… Wiecie, że A.S. (niektórzy skojarzą właściwie inicjały znanego dziś rekonstruktora), który tego dokonał, postawił się w roli kogoś, kto jest często po takim wyczynie wspominany? Cóż, humor może towarzyszyć różnym poczynaniom, nieprawdaż? Wiele można by tu wspomnieć. Wielką wyprawę na Moskwę w 1812 roku. Kilkunastu dowódców, klęska Francuzów, którzy nie zdołają wejść do Moskwy. Bitwa pod Lipskiem 1813 r. (obszar ponad czterdziestu metrów kwadratowych, 12 tysięcy figur w akcji, kilkunastu dowódców)… Wojna z koloniami niemieckimi Afryce Południowo-Wschodniej. Walki na granicy turecko-brytyjskich posiadłości w I wojnie światowej. Tam niezapomnianą i często z uśmiechem wspominaną jest sytuacja, w której jedyny posiadany samolot został „zestrzelony” przez pojedynczego Araba. Seria zbiegów okoliczności w rzutach kośćmi dała wynik: śmierć pilota. Do dziś się podśmiewamy. W działaniach w Afryce Północnej, podczas utarczek z Arabami i Beduinami (my podokres ten zwiemy „Kolonizacja”) Legia Cudzoziemska czy Brytyjskie Siły Kolonialne nieraz zawierały czasowe rozejmy, ugody czy porozumienia z poszczególnymi szejkami czy przywódcami plemion, klanów. Bywało, że Anglik wpuścił takich czasowych sprzymierzeńców do swego fortu i po chwili był jeńcem we własnym domu. Śmiechu było co niemiara.

Czy masz swoją ulubioną formację i okres historyczny? A może także jakąś bitwę? Jeśli chodzi o postacie historyczne, wiem, że szczególnie cenisz sułtana Saladyna, dlaczego?

Tak naprawdę i okresów historycznych mam kilka „na topie” i postaci historycznych jest więcej niż jedna. Co do okresów: sądzę, że powinienem jako „naj” wymienić napoleoński. Empire fascynował, upajał, pobudzał wyobraźnię. Oczywiście, trzeba mocno odepchnąć wszelkie „nadinterpretacje” i „przegięcia”, postarać się zobiektywizować odbiór, źródła. Należy przy tym zaczerpnąć pełną piersią nastroju, powabu… Poczuć się pomiędzy i wśród… Zrozumieć atmosferę, emocje, napięcia. Dać się ponieść walorom epoki. Tak, to ten numer jeden! Zaraz za nim wojna trzydziestoletnia, kresy wschodnie Rzeczypospolitej w XVII wieku, obrona kolonii niemieckich w Afryce Południowo-Wschodniej. Powstania Burów i wojna burska, krucjaty…

Formacje? Będą różne w różnych okresach. Stara Gwardia w epoce napoleońskiej. Wymieniam, nie uzasadniam. Askari i Schutztruppen. Burskie kommanda. Czarna Brygada Konfederatów. Gwardia Jusufa Salah ad Dina… Postaci? Von Lettow Vorbeck, Saladyn, Wercyngetoryks, Czaka Zulu i jego Ibutho, kapitan Egusa z „Soryu” i jego niepudłujące nurkowce, Raizo Tanaka, niezrównany dowódca „Tokio Express”, pogromca Amerykanów pod Tassafaronga… Manfred von Richthofen, ale i Schafer, Kurt Wolf, S. Festner, Karl Allmenroder… Pontiac i Szalony Koń, ale i Graf von Spee na czele swej dalekowschodniej eskadry. Karl von Muller, dowódca krążownika „Emden”, autor niesłychanej odysei tego okrętu. Admirał Scherr. Alfred von Tirpitz. Tippu Sahib. Aleksander Wielki i Hannibal. Ale już nie Cezar czy Scypion. Aleksander Józef Lisowski… Jan Karol Chodkiewicz. Przepraszam pominiętych, bo to oczywiście nie wszyscy, a jeszcze niejednego powinienem tu wymienić…

Dlaczego Saladyn? Też nie jedyny, jak i von Lettow Vorbeck… Tylko, kiedy Saladyn dał słowo to ZAWSZE go dotrzymał. Na tle wszystkich innych, współczesnych oczywiście, znanych przede wszystkim z systemowego niedotrzymywania słowa, jego postawa błyszczy. Jest wiele decyzji i uczynków, którymi imponował. A wspominają to zarówno źródła rodzime, jak szczególnie skore do kłamania (celowego) angielskie. Jeśli więc np. w samych wręcz superlatywach pisze o Saladynie Stanley Lane-Poole, jeden z największych autorytetów w zakresie dziejów Orientu i krucjat, Anglik, i to w roku 1898, to niezależnie od innych źródeł coś w tym jest… Jusuf Ibn Najni al-Din Ajjub Ibn Shadlhi Abu l Muzaffar Salah al-Din al-Malik al-Nasir to naprawdę postać, która w powszechnej opinii pozostaje największym „bohaterem” krucjat. Saladyn podbił Egipt i Syrię, wypowiedział świętą wojnę krzyżowcom, których z jednej strony zwalczał, a z drugiej traktował jako równych sobie rycerzy. Do legendy przeszedł jego pojedynek z królem Ryszardem Lwie Serce… Oj, wiele mógłbym tu zacytować dokonań Sułtana, ale nie o to chodzi.

Jeśli ktoś zna odyseję krążownika „Emden” z początku I wojny światowej lub rozumie, czym było wytrwanie przez całą wojnę Vorbecka w Afryce, to nie może się dziwić, że postacie te imponują. Wymieniając tych nielicznych równo traktuje się dokonania. Wychodzi zestaw cech, zalet, postaw. Niezależnych od epoki, religii, polityki. Za szerokie zagadnienie. Uzasadnienie należałoby się każdemu z wymienionych oraz wielu niestety niewymienionym… Ale, intencyjnie odpowiedziałem. Z szerokiej gamy wielkich, z długiej historii, można wyłonić iluś tych niezwykłych, w tym oczywiście samego Napoleona Bonaparte… Największego z wielkich. Myślę, że podobnie ciekawym byłoby wymienienie postaci, które w mojej opinii zasłużyły nadzwyczajnie na miano „antydowódców” lub wręcz uzurpatorów. Takimi byliby np. Artur Wellesley, później zwany Wellingtonem, takim byłby marszałek Bernard Law Montgomery, generał Custer, Japończyk Yamashita i jeszcze wielu podobnie „zasłużonych”. Negatywnie. Ale, to zupełnie inna historia… Są natomiast trzy bitwy, które mnie szczególnie „uwierają”. To Zama, Waterloo i Midway. I trzy wspaniałe: Jezioro Trazymeńskie, Hittin, Austerlitz… Nie uzasadniam, wymieniam.

Dla kogo jest dziś Pracownia? Jakie wady i zalety ma obecnie uprawianie hobby w ramach pracowni wargamingowych?

Szeroko postawiona kwestia. Dla kogo? Cóż, przecież ja sam jestem hobbystą, który pół wieku temu duszę, wszystko co miał i resztę życia temu hobby poświęcił i ten stan trwa nadal… Dla kogo jest PMiHW? Może najpierw tak. Jest dla wielu, którzy podobnie jak ja życia sobie nie wyobrażają bez niej. A są kilkadziesiąt lat tym zajęci. Dziś noszą określenia stanowiące wynik aktualnego stosunku władz do nich i do działalności Pracowni. Dlatego są: „członkami honorowymi” lub „wolontariuszami”. To oni mają wielkie kolekcje, długie lata kompletowane zbiory, dysponują doświadczeniem, wiedzą i umiejętnościami. Dla nich też jest ta Pracownia. Jądrem, środkiem i cennym czynnikiem jest zasadnicza część dzisiejszych członków PMiHW. To młodzi ludzie o kilkuletnim stażu, mający już swe zbiory, rozumiejący, znający i czujący Pracownię. Dysponujący już dużą wiedzą historyczną i całkiem zauważalnymi umiejętnościami techniczno-technologicznymi w zakresie modelarstwa. Są wśród nich bardziej i mniej zdolni. Bardziej i mniej zaangażowani. Są „produktem” dzisiejszych czasów i pochodną fatalnych zaniedbań w zakresie nauki historii na wszystkich trzech etapach owej edukacji (podstawówka, gimnazjum, liceum). Ich wiedza szkolna nie może się równać z wiedzą ich rówieśników sprzed lat. Dotyczy to zresztą również innych dziedzin, choćby geografii fizycznej czy geometrii. A to przy działaniach bojowych, mapach, modelarstwie wychodzi na jaw piorunem…

Jeszcze jedną „składową” są młodzi adepci. Jest to liczna i niestety „zmienna” grupa. Są zależni od rodziców, podatni na restrykcje z tej strony, często jeszcze nie do końca zdeklarowani co do zainteresowań danym okresem, „wojowaniem” czy modelarstwem. Niechętnie przyjmują szkolenia z dziedzin, które ich wprost nie interesują. Jeśli któryś „tkwi” w średniowieczu, to poznawanie marynarki wojennej, lotnictwa, czołgów itp. jest mu trochę ciężkie. A Pracownia wymaga wiedzy i znajomości ponadprzeciętnej ze wszystkich dziedzin, dążąc do specjalistycznej jak najwyższej umiejętności w swojej wybranej dziedzinie. Ci – jak my ich nazywamy – „młodzi” nieraz reagują tzw. „słomianym zapałem”. Szkolimy z samolotów z I wojny światowej, pokazujemy co i jak, wojujemy i pada: ja chcę budować samoloty. Jesteśmy w Afryce Północnej, wojujemy Wielka Brytania przeciwko Afrika Korps i pada: będę zbierał formacje dla DAK. Kiedy jeszcze dochodzą do tego kirasjerzy, templariusze i muszkieterowie albo janczarzy, zaczyna do młodych, gorących główek docierać, że nie można mieć wszystkiego i na wszystkim od razu się znać. Trudnymi etapami są tzw. progi szkolne. Szósta klasa w podstawówce. Trzecia w gimnazjum. Czerwony alarm to trzecia w liceum. W takich momentach zjawiają się RODZICE. Zaczynają wymagać, by chłopak od września we wszystkie soboty rano uczył się zawzięcie, bo „za rok matura”. Boli. Tak, jakby sami kiedyś nie zdawali…

Nowa siedziba PMiHW w ZWPEK przy ul. Brożka 1a

Opisałem jak jest w PMiHW, przy kilkudziesięciu osobach, czasem ponad setce, średnio przewijających się w tygodniu przez obie sale Pracowni. Bo bitwy, bo makiety, bo prace modelarskie, bo szkolenia, wykłady, czy pokazy i prezentacje… Wreszcie ćwiczenia, małe potyczki i większe kampanie… Są dwie kwestie. Pierwsza. Zła – od razu sygnalizuję. W niektórych szkołach różnych szczebli, realizując obłędne hasło przymusowych zajęć dodatkowych, niektórzy wpadli na absolutnie szkodliwy pomysł by takimi zajęciami były właśnie modelarnie. W języku ludzi kulturalnych nie ma słów, by dostatecznie obraźliwie to nazwać i określić. W 1 na 1000 przypadków taka „modelarnia” będzie prowadzona przez kogoś, kto ma minimum pojęcia, nie wypacza, nie uczy głupot, nie zniechęca. O tym, co określa się jako „wargaming” nawet nie wspominam. Tragedia. I szkoda, bo w domu, rodzice uznając autorytet szkoły (jeśli w ogóle) nakażą chłopakowi bywać tam i dla normalnych ośrodków osobnik jest stracony. O szansie nabycia wiedzy czy umiejętności w takich „modelarniach” nawet nie ma co myśleć. Szkoda czasu, ludzi, pieniędzy. Inna rzecz to miejsca, które powstały, zakładane w różnych obiektach, zawsze przez garść zapaleńców, zwykle z kimś, kto minimum pojęcia ma. Wie czego chce. Potrafi nawiązać właściwe kontakty. Jest otoczony podobną mu grupą zainteresowanych autentycznie zapaleńców. To ta właściwa droga. Takie jest moje absolutne przekonanie nabyte po ponad czterdziestoletniej praktyce. W poprzednich odpowiedziach odnosiłem się już do niektórych aspektów, nie chcę się powtarzać w wiążących się z tym pytaniem kwestiach.

Zaletami jest rzeczywiste i dogłębne poznawanie – zwykle wybranych przez zainteresowanego – dziedzin, fragmentów historii, nabywanie określonych umiejętności technicznych, technologicznych. To dwa filary. Ale, we właściwych miejscach dojdzie do tego wspólne spędzanie czasu, umiejętność funkcjonowania i rywalizacji w zespole, solidarność międzyludzka, cierpliwość i wytrwałe dążenie do celu, kształtowanie charakteru, zdolność planowania i konsekwentnej realizacji, umiejętność wytyczania sobie celów i „zorganizowania życia” tak, by te cele osiągać. Zupełnie inny świat wartości stoi otworem. Wady? Oj… Znane większości czytających warunki, w jakich funkcjonowaliśmy w Rakolandzie można przyjąć, że stanowiły niedościgły wzorzec. Takich lub chociaż zbliżonych warunków zdecydowana większość wszelkich „modelarni” nie ma i mieć nie będzie. Przestrzeń do walki, regały do makiet, szafy na pudła ze zbiorami, miejsce na przechowywanie narzędzi, farb itd., profesjonalne stanowiska do pracy modelarskiej, wygodne, przestronne, właściwie oświetlone, gabinet metodyczny, całodobowa dostępność, ochrona. 250 metrów powierzchni. Mniej więcej tak powinny funkcjonować miejsca dla „wargamingu” i miejsca do wykonywania modeli. Super ważna kwestia. Profesjonalni instruktorzy. O dużej wiedzy historycznej, dydaktycznym przygotowaniu, o wysokich umiejętnościach własnych w zakresie modelarstwa, przynajmniej którejś z jego odmian. Absolutny brak nacisku administracyjno-proceduralnego. To zabija chęć, zapał, wciska w zbędne i szkodliwe ramy „nakazów” i „zakazów”. Ludzi młodych odrzuca z założenia. Otoczenie… W Rakolandzie byliśmy całą dobę w otoczeniu ludzi dorosłych. To wymuszało właściwe zachowanie, narzucało formę bytu, pozwalało doceniać samodzielnie utrzymywany ład, porządek, czystość. Miejsce właściwe, to takie, w którym można powojować, pomodelować, podyskutować. Chce się tam iść, być, coś robić. Dla siebie i innych. Wadą jest więc brak wsparcia dla takich inicjatyw, niezrozumienie władz, zabieranie czasu młodym ludziom wymuszanymi, a na fatalnym poziomie tkwiącymi dodatkowymi zajęciami w szkołach. Wadą jest brak profesjonalizmu instruktorów, jeśli takowi są… Odpowiedziałem przez pryzmat doświadczeń. Jestem absolutnie przekonany co do słuszności swych ocen i opinii. W skrócie: oby było jak najwięcej Rakolandów. Tego życzę wargamerom i modelarzom.

Czy spotkałeś kiedyś (zwłaszcza mam na myśli okres PRL-u i wczesnych lat 90-tych) w naszym kraju jakieś inne placówki bądź zorganizowane zrzeszenia hobbystów zajmujące się wargamingiem historycznym?

Jak już wspominałem, w momencie powstawania Klubu Hobbystów 1974 roku przy Muzeum Techniki w Pałacu Kultury powoli rozkręcał się ruch, który z czasem przyjął nazwę Pancelot. Klub zajmujący się modelarstwem jak z nazwy, moim zdaniem trafnej, wynika – pancernym (pojazdy, czołgi) i lotniczym (samoloty, śmigłowce). Nie znam precyzyjnych dat, ale i tak od razu można stwierdzić, że było to już wtedy dość luźne zgrupowanie ludzi próbujących po swojemu ułożyć sobie wspólny byt. Proszę pamiętać, że modelarstwo było w czasach PRL-u rozwinięte. Tylko jego formy czy ówczesne struktury organizacyjne wielu zwyczajnie nie odpowiadały. Muszę tu być ostrożny, bo nikogo nie chcę urazić, ale powinienem wspomnieć choćby o czymś, co nazywało się LOK (Liga Obrony Kraju), było oczywiście podległe „jedynie słusznej władzy” i miało rozsianych po kraju wiele ośrodków zajmujących się różnego rodzaju modelarstwem. Modele kartonowe, pływające, sterowane, szybowce itd.

Zapewne było tam i działało wielu zdolnych i pracowitych ludzi. Tylko, to nadal były modelarnie. Nie było w tych kręgach „figurkowców”, „dioramistów”, że o próbach „wojowania” czy „grania” – nawet mowy nie było. Tu i tam były po domach kultury miejsca w których „pochylano się” nad planszami. Gry w stylu: „Bitwa morska” lub później „Bitwa na Morzu Wiatrów” i niewiele więcej. Dlatego, kiedy powstawał KH, byliśmy prekursorami. Należy tu również pamiętać, że pozyskiwanie wiedzy co, gdzie i kto robi nie było takie jak dziś. Informacje docierały z wydawnictw typu: „Młody Technik”, „Modelarz” lub pism takich jak: „Skrzydlata Polska” lub miesięcznik „Morze”. Wszystko to również było pod auspicjami „jedynie słusznymi”. Były owe wydawnictwa również źródłem wiedzy o samych „sprzętach”. „Planiki” okrętów, samolotów, ba pojazdów wojskowych, tam zamieszczane często były jedyną możliwością zorientowania się co jak wyglądało. Wielu samodzielnie „tworzyło” swe zbiory domowymi, własnymi metodami. Tacy wspaniali ludzie byli, i o nich wiele się można było ze wspomnianych źródeł dowiedzieć.

Natomiast mogę przyjąć, że na pewno na przełomie 1974 i 1975 roku w PRL nikt i nigdzie nie zajmował się tym, co autor pytania określa jako „wargaming”. W latach rządów Edwarda Gierka wzrósł strumień docierających do kraju towarów z zagranicy. Na „perskich jarmarkach” i w komisach można było czasem kupić modele, farbki, z czasem wydawnictwa zachodnich firm modelarskich. A tam, jeśli ktoś znał język (to nie było wówczas zjawisko oczywiste ani powszechne) dowiadywaliśmy się, że są tacy, co nie tylko zbierają, kleją, malują, ale i wojują… Trochę korespondowaliśmy z ludźmi z klubów (ośrodków, grupek?) opartych w Wielkiej Brytanii o produkty Airfixa lub Matchboxa, ale to właśnie był wargaming. Tyle a tyle sztuk tego i tego, taka tabelka, rzuć kostką, a reszty się dowiesz. Nam w starcie pomagało – jak by się to dziś określiło – kreatywne myślenie. Istniejące i rozbudowane modelarstwo kolejkowe i związane z tym makiety, dzięki producentowi z NRD (Piko) stosunkowo łatwo dało się zastosować w nam potrzebnym świecie. Tak powstawał nasz mikroświat. Kolejarzom makiety służyły do wykorzystywania pociągów w skali HO czy TT. My mieliśmy domki, drzewka i wiele akcesoriów z tego źródła, z których można było zbudować nam potrzebny teren do walk. Myślę, że wyczerpałem temat. Wiele lat już egzystowaliśmy, kiedy informacje o nas rozeszły się po kraju i kiedy zaczęły docierać do nas słuchy, że są i inni, którzy coś próbują robić. Potem poszło już z górki.

Od czasu do czasu w różnych miejscach kraju trafić można na pracownie modelarskie, zajmujące się „czystym” modelarstwem, ale nie wargamingem. Wydaje się, że tego typu instytucji jest u nas co najmniej kilka. Jak to się stało, że w przypadku modelarstwa w różnych miejscach w Polsce powstało szereg takich pracowni, a pracownia tego typu jak Twoja przez długie lata była w zasadzie jedyną?

Jak już wspominałem odpowiadając na wcześniejsze pytania modelarstwo jako takie w różnych formach i dziedzinach istniało i funkcjonowało już w latach poprzedniego ustroju. Pod takimi czy innymi auspicjami, ale, jednak. Bywało to w domach kultury, w ośrodkach LOK, czasem przy lotniskach, aeroklubach, stoczniach (jak jeszcze były). Miłośników i chętnych nie brakowało. Nie chciałbym popaść w swoistą „megalomanię”, ponadto, przecież na zachodzie takie rzeczy były, tylko o tym się u nas raczej wcale nie wiedziało, albo niewiele. Dlatego troszeczkę i dość ostrożnie mam się za prekursora. Z dzisiejszych jakoś sobie radzących pracowni większość wywodzi się z KH lub PMiHW wręcz wprost. „Strateg”, „Ułan”, „Grot”, „Yelonki”, Kraków, Niepołomice i podobne. Ponownie przypominam, że nie odnoszę się wcale do świata fantasy czy fanów gier planszowych. Mam na myśli tych ludzi i te środowiska, które – jak to zostało określone w pytaniu – zajmują się różnymi formami wargamingu.

Z różnicami, o których wielokrotnie już pisałem, w jakimś sensie i o PMiHW można tak myśleć, czy mówić. Jednak owe różnice, jak sądzę, przesądzają o wyraźnej odrębności i inności. I nie chodzi o aktualny skład osobowy, zmienny poziom umiejętności czy wiedzy przez aktualnych uczestników prezentowany. To trwałe rozwiązania systemowe, często przez wielu nierozumiane lub/i niedoceniane. Procentują, jak widać… Zresztą, odrębność Pracowni wiąże się z dość wysoką wymagalnością. To i dużo czasu, i nacisk na pozyskiwanie czysto historycznej wiedzy, konieczność czytania, zrozumienie i zaakceptowanie wewnętrznych, stałych fundamentów i celów. To wypracowana rutyna, wielka praktyka i nade wszystko suma dokonań wielu ludzi. Zawsze podkreślam, że wkład wielu już pokoleń w dzisiejszą wielkość i zasobność PMiHW jest nie do przecenienia. Nawet jeśli szereg osób odeszło z branży lub działa gdzieś i jakoś samodzielnie, to przecież nawet bezwiednie przesiąkło atmosferą z czasów, kiedy byli w KH lub w PMiHW. Dziś mogę już mówić o pewnym fenomenie Pracowni. Jest to wyraźnie akcentowane w filmie o nas, a mówią o tym dorośli uczestnicy.

Jedna z rozgrywek w nowej siedzibie

Dla mnie samego PMiHW stała się odrębnym, arcyważnym światem. Większość mojego życia zawodowego, społecznego i prywatnego pod wieloma względami została podporządkowana potrzebom i sprawom Pracowni. Sam żyję potrzebami i problemami PMiHW, staram się tchnąć takie podejście starszym i młodszym, uczestnikom. Zdaję sobie sprawę, że jestem jej ostoją i filarem. Wiem, co zamierzałem stworzyć i dziś mogę mieć poczucie dumy, że to się udało. Jeszcze w odniesieniu do tej „jedyności” Pracowni… Myślę, że było ileś osób w różnych stronach Polski, które usiłowały lub próbowały bardziej lub mniej podobne „coś” stworzyć. Wymienione pomijam. Myślę o takich ludziach, którzy próbowali, może nie umieli, może nie trafili na właściwe osoby, z którymi próbowali prowadzić rozmowy. Podkreślam też zauważalną zmianę w podejściu władz na przestrzeni lat. Ja wiązałem swe działania z tzw. oświatą pozaszkolną. Dopiero przez ostatnie dwa lata doświadczam różnych innych niż przez 39 lat „przygód”. O tych kwestiach nie wspominałem, ale sygnalizuję, że istnieją, są odczuwalne i najdelikatniej rzecz określając nie pomagają…

Wspominaliśmy już o przeglądach, wystawach i innych przedsięwzięciach, w których braliście udział jako Pracownia. Czy zastanawialiście się kiedyś nad zorganizowaniem jakiejś imprezy modelarsko-wargamingowej pod swoim patronatem, podczas której Pracownia wystąpiłaby jako gospodarz?

Jeszcze mając siedzibę w Rakolandzie na Redutowej takie przedsięwzięcia oczywiście braliśmy pod uwagę. Zwykle jednak barierą, taką praktyczną, była nasza radykalna odmienność. Większość ludzi (bez względu na wiek) w jakimś stopniu parających się pochodnymi dziedzinami nie zna obowiązujących w Pracowni zasad. Dla ponad trzydziestu istniejących okresów (wraz z „niszowymi”) mamy swoje przepisy, ale i swoje zestawy figur i modeli. My na co dzień oczywiście nawzajem się tym wymieniamy, używamy tego włącznie z makietami, potrafimy się po nich bezpiecznie poruszać minimalizując nieuchronne uszkodzenia. Natomiast „wpuszczenie” na makiety ludzi do tego nieprzywykłych, nieznających zasad i niepotrafiących się posługiwać naszymi modelami, to nawet nie ryzyko, a pewność zniszczeń, strat i nieuchronnych kłopotów. Takie spotkanie musiało by być poprzedzone szerokim szkoleniem obejmującym same okresy, w których jakieś działania miałyby być prowadzone, wyjaśnienie, choć minimalne, przepisów, etatów. Odrębna kwestia to posługiwanie się (bezpieczne) makietami.. Wreszcie miejsce. W sali, którą mamy teraz do dyspozycji (wielkości około 100 metrów kwadratowych), jedno duże lub dwa mniejsze starcia można by spróbować zrealizować.

Przy szerszym podejściu, wykorzystując możliwości całego budynku w trybie „przygotowanego weekendu” można by zorganizować taki „zjazd bitewny”. Nadal jednak podkreślam, że musiałby on być poprzedzony stosownym szkoleniem. Nawet więc, gdyby nastąpiło wcześniejsze wytypowanie okresów, określenie i dobranie chętnych do przygotowania i przeszkolenia (zakładam osoby już obeznane z historią, jednostkami, sprzętem, a nie zupełnie „zielone”), to liczba potencjalnych starć mogłaby wzrosnąć do sześciu-ośmiu. Pytanie, co miałoby być w akcji. Inaczej samoloty, okręty, ląd w różnych czasach. Oczywiście uważam za możliwe zrealizowanie takiego przedsięwzięcia, ale jak zwykle, sprawa ma „drugie dno”. To kwestia, czy byliby chętni. Jeśli ktoś dziś czymś się zajmuje, już wybrał, to szuka w swoim życiu codziennym czasu na taką formę spędzenia go. Nawet jeśli ileś osób, choćby za pośrednictwem Portalu Strategie, taki akces by zgłosiło, to kwestia, czy i na ile prezentowano by rozbieżne zainteresowania. Można by też zdefiniować na wstępie, że chodzi o takie a takie scenariusze, akcje, starcia czy okresy. Przyznam, że pytanie zainspirowało mnie do pomyślenia poważnie nad takim „bitewnym zjazdem”. Absolutnie więc nie wykluczam jego realizacji. Może, postawmy sprawę tak. Po opublikowaniu wywiadu, spróbujmy na Portalu Strategie i na podobnych mu „nagłośnić” pomysł i zapytać o potencjalnych zainteresowanych.

Co jakiś czas prowadzisz nabór do Pracowni wśród młodzieży w gimnazjach i szkołach podstawowych. Jakie cechy powinni posiadać przyszli członkowie Pracowni?

Ciężka kwestia. Jest wiele aspektów, o których powinienem napisać. Moje „chcenie” to jedno, a współczesne realia to drugie. Przy czym nie o ponarzekanie tu chodzi, a o skuteczne znalezienie się w rzeczywistości takiej, jaką ona jest. Dzisiaj.

Młody, który chciałby do nas dołączyć, to hipotetyczny ktoś, kto sam z siebie historią, literaturą, modelarstwem jest zainteresowany. Jest wolny od „ogłupienia” grami komputerowymi, ma zdefiniowane zainteresowania własne, CHCE, zależy mu i lubi to. Nie boi się czytania książek, ma akceptację swoich rodziców dla swoich zainteresowań i może liczyć z ich strony na wsparcie i zrozumienie. Będzie to oznaczać ułatwienie dostępu do książek i mądre zorganizowanie życia. Że trzeba chodzić do szkoły i mieć przyzwoite wyniki w nauce to oczywiste. Wtedy powinien poukładać sobie swój czas tak, by wiedział, że teraz szkoła, nauka, domowe obowiązki tak, jak jest to w domu przyjęte i oczekiwane. Reszta to świat Pracowni. Czyli czytanie książek, szkolenie, prace modelarskie, poznawanie wybranego okresu, bitwy, ich przygotowanie, planowanie, przeprowadzanie. Poza regularnymi zajęciami na które, oczywiście, trzeba mieć zawsze czas, warto znajdować możliwość, by kiedy się tylko da w Pracowni być. Przecież chcemy, a to znaczy, praktycznie niemal codziennie tam jesteśmy i zawsze jest co robić. Dla siebie, dla Pracowni, w ramach podejmowanych coraz to nowych projektów. Taka postawa przełoży się najpierw na wyniki w nauce w szkole. Bo okaże się szybko, że człowiek wie znacznie więcej niż jest w poszczególnych przedmiotach oczekiwane. Wykaże się szybko swoimi zainteresowaniami, swoim hobby. Zaprezentuje swoje prace. Przygotuje z historii coś extra i zaimponuje nauczycielowi, kolegom, rodzicom. Zacznie zdobywać pozycję w środowisku Pracowni, bo w wybranej dziedzinie będzie wyraźnie więcej wiedział i umiał niż partnerzy. W bitwach będzie odnosił sukcesy itd.

Co do cech: chce, czyta, jest cierpliwy i staranny, skrupulatny i ambitny. Przewiduje i rozumie do czego zmierza. Zależy mu. Ma priorytetowo poukładane i zorganizowane życie. Tyle mojego „chciejstwa”. Prawda jest taka, że kiedy podejmujemy rekrutację to patrzymy na to z kilku punktów widzenia. Jednym jest niechęć i opór. Dziwne? Wyjaśniam. Młody zjawi się wśród nas „surowy”. Będzie absolutnie bez wiedzy. Będzie dziko rozpuszczony tolerowanymi w szkołach (niestety) chamskimi zasadami bycia i codziennego funkcjonowania. Zacząć więc będzie trzeba od elementarnych zasad dobrego wychowania. Nie dotykaj co nie twoje. Pytaj. Nie biegaj. Nie wrzeszcz. Sprzątaj po sobie. Czytaj. Książki, przepisy, stronę Pracowni. Zaczynają się „schody”. Jak to czytaj? Przecież książki składają się z wrednych, małych, złośliwych literek, które tak boleśnie kłują w oczy. Nikt nigdy większości współczesnych młodych nie zmusi do czytania. Książka? Przecież to niemal środowiskowy wstyd! Zaczyna się… Strona Pracowni? Rodzice na krótko do komputera dopuszczają. Regularne przychodzenie? W sobotę wyjazd na działkę. Trwałe skopywanie ogródka. Imieniny cioci. Urodziny babci. Dostałem zły stopień, za karę mam szlaban na Pracownię. Tragedie są bardziej dotkliwe kiedy człowiek jest w klasach „granicznych”. Już o tym pisałem. Szósta w podstawówce, trzecia w gimnazjum, ostatnia maturalna… Wtedy postawy, podejścia „domów rodzinnych” biją wszelkie rekordy.

Patrząc z rozsądnym dystansem i przez pryzmat tylu lat można odnieść wrażenie, że większość rodziców to osobniki z innej planety. Nigdy sami do szkół nie chodzili. Nie wiadomo jakimi byli geniuszami. Mieli wyłącznie (wszyscy, bez wyjątku, najwyższe oceny ze wszystkich możliwych przedmiotów) czas wypełniony nauką. Szczególnie we wszystkie soboty w owych „klasach krytycznych”, wszystkie soboty bez wyjątku od siódmej rano do piątej po południu poświęcali wyłącznie nauce. Jak więc tu przyjąć, że chłopak śmie robić inaczej? Nie ma sposobu by do takich interlokutorów dotrzeć. Z zimną krwią, dość wręcz okrutnie wychodzi się z założenia, że jak młody czymś podpadnie (a bywa przecież różnie), to trzeba dotknąć go w czułe. Czyli szlaban na Pracownię, na komputer itd.

Młodzież z pobliskich szkół podczas wizyty w Pracowni. Pośrodku rocznicowa diorama bitwy pod Tannenbergiem (2014 r.)

Inną stroną medalu jest pułapka, na którą musimy szalenie uważać. Jesteśmy w szkole z prezentacją. Leci coś z rzutnika, pokazujemy modele, opowiadamy o bitwach, wspominamy, że to tacy jak WY to robią, że „nie święci garnki lepią”, rozdajemy ulotki Pracowni. I obserwujemy odbiór. Bardzo łatwo jest bowiem po prawie oczarowaniu – o jakie to fajne – wywołać obawę u młodego… Czy dam radę? Jakie to trudne? Czy podołam? Czy rodzice zrozumieją, pozwolą? Jak się przestawić z dotychczasowego funkcjonowania tak, by w swoje życie włączyć to nowe? Często więc robimy tak, że oczekujemy na dotarcie nowych wcale nie natychmiast. Ktoś – ten cenny, chcący przyjdzie. Może od nowego roku szkolnego, kiedy zdoła poukładać w inne terminy dotychczasowe zajęcia pozaszkolne? Basen, angielski, treningi, coś zdrowotnego…

Kiedy mamy duże wydarzenia w Pracowni, staramy się po ich przeprowadzeniu i wykonaniu zapraszać mnóstwo klas z wielu szkół. Gościmy ich wtedy z określonego powodu, ale zawsze przy tym prezentujemy Pracownię i jej ofertę. Znowu w akcji są ulotki, znowu zachęcamy. I tu wiemy, że nie z dnia na dzień będzie efekt. Iluś przyjdzie. Niektórzy przyjdą z kolegą. Kolejna, ważna kwestia. To nie jest tak, że ktoś powie: chcę i przychodzi. To etap bycia kandydatem. Obserwuje, poznaje, orientuje się. Ale i my poznajemy, obserwujemy, przyzwyczajamy do nas, do naszych oczekiwań, potrzeb, zasad bycia i funkcjonowania. Bo to nie ja sam, jako instruktor, szef, dusza Pracowni decyduję. Poza postawą kandydata ostateczna decyzja należy do środowiska. Czasem moi mówią: on nie. Nie i już. I taka wola jest dla mnie wiążąca! Jeśli kogoś nie da się zaakceptować, jeśli nikt z nim nie będzie chciał mieć nic do czynienia, to jest to nie do wygrania. Wreszcie, co najsmutniejsze. Pracownia traci czasem ludzi. Jest to straszne, a ja przeżywam to jakby zmarł mi ktoś bliski. Powody bywają różne. Często absolutnie obiektywne. Rozwód rodziców, wyprowadzka do innego miasta. Czasem… ślub i wymagania żony nieakceptującej dotychczasowych zwyczajów czy przyzwyczajeń teraz już męża. Nawet sobie nie wyobrażacie Szanowni Czytelnicy, ilu wielkich dowódców pracownianych to maleńcy pantoflarze… Potem przychodzą dzieci i wodzowie wędrują z wózkiem na spacer. Oj, trudno to przetrwać, wielu po założeniu rodzin nie zdołało pogodzić potrzeb domowych z hobbystycznymi. Niektórzy wracają. Inni walczą z różnym skutkiem. Smutek w ich oczach mówi wiele. Tylko najlepsi potrafią temu sprostać. Przecież w końcu każdy z nas ma swoje życie prywatne, zawodowe, rodzinne.

Ostatni aspekt. Pracownia funkcjonuje w środowisku oświatowym. Procedury. Wymagania. Absolutne oderwanie od elementarnej logiki, rozumienia rzeczywistości, rozumienia i doceniania LUDZI. To abstrakcyjna i karkołomna kombinacja tolerancji i nietolerancji. Sztywnych, nieżyciowych przepisów i braku zrozumienia. Odnoszę się do minionych lat, głównie ostatnich dwóch. Szczególnie ciężki jest bieżący rok szkolny. Ludzie Pracowni latami dostosowywali wszystko inne do tego, by móc funkcjonować w miarę normalnie w ustalone dni i godziny. Tymczasem na początku roku szkolnego zostałem postawiony w sytuacji zwracającego się do rodziców by wystąpili o zgodę do dyrekcji na realizację zajęć w soboty. Proszę zwolnić mnie od komentowania i cytowania wypowiedzi na ten temat. To świadczy o oświacie. Środowisko, od młodych do najstarszych było wzburzone, wściekłe i zbulwersowane. Nic tego nie tłumaczy… To w ostatnim czasie dowiedziałem się, że kultura i edukacja obowiązuje od poniedziałku do piątku. Że kuriozalne? Życie…

W ramach podsumowania muszę stwierdzić, że oczywistym uderzeniem była przeprowadzka z Rakolandu do aktualnej siedziby. Straciliśmy z tej okazji wielu cennych. Każde przyjęcie nowych to zaniżenie (czasowe) poziomu zajęć, trudne do przetrwania dla aktualnych i normalnie funkcjonujących. Szeroka kwestia i świadomie nie do wszystkiego się odniosłem zarysowując niejako najważniejsze aspekty problemu. Bo ktoś, kto może o sobie powiedzieć jestem z Rakolandu ma to już na zawsze. Bez względu na wiek, czy to się komuś podoba, czy nie.

Co jest obecnie dla Ciebie największym wyzwaniem jako szefa Pracowni? Gdzie upatrujesz głównych zagrożeń dla jej działalności?

Zdecydowanie przyszłość Pracowni. Zawsze robiłem wszystko, by kiedyś, kiedy zakończę swoją zawodową działalność na wszystkich polach, siedzieć w Pracowni, otoczony młodymi adeptami sztuki i móc cały dostępny czas poświęcać wyłącznie tej dziedzinie. Kolekcja gromadzona całe życie, doskonalone systemy, przekonanie o wartości dla kolejnych pokoleń – to wszystko dawało pewność, że warto do ostatniego tchnienia robić wszystko, co dla Pracowni potrzebne i ważne. Ciosem było uderzenie w siedzibę. Likwidacja Rakolandu na Redutowej dokonała się w otoczce, która mnie tyleż zaskoczyła, co zawiodła. Z jednej bowiem strony władze Spółki MZA („Redutowa” to część MZA) deklarowały daleko idącą pomoc, znalezienie alternatywnej, nie gorszej lokalizacji, pomoc przy przenosinach, transport itd. Kiedy wystąpiłem z pismem do Zarządu MZA o odroczenie wyznaczonego terminu (wrzesień 2013 r.), a pismo zostało wsparte serią wystąpień różnych poważnych instytucji, to… do dziś nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Współpraca z MZA, wiele lat życzliwym, ba dumnym z tej współpracy, zakończyła się delikatnie to określając poniżej poziomu. Wszelkiego. A chodziło o przetrwanie do rocznicy Pracowni, by ją godnie odbyć. Budynek, który miał być wyburzony, stoi i ma się dobrze, myśmy go musieli jednak opuścić. Szereg instytucji i najważniejszych w państwie osób interweniowało. Wolę pominąć przykre wspomnienia, zostawić je na inną okazję. O kilku wszakże wrażeniach muszę wspomnieć. Kiedy podczas rozmów z władzami opowiadałem o co chodzi, zwyczajnie nie tylko nie dano mi wiary, ale niemal otwarcie posądzono o… mówienie nieprawdy… Mnie! Każdy kto mnie zna rozumie, ile kosztowało mnie utrzymanie powagi i spokoju… Proponowano… skomercjalizowanie. Wynajęcie lokalu poza oświatą, założenie działalności gospodarczej. Ludzie, z którymi mi przyszło rozmawiać, nawet nie pofatygowali się – mimo wielokrotnych zaproszeń – by zobaczyć o co chodzi. Ba, zaczęły się klasyczne, formalne szykany. Seria kontroli, w tym dokumentacji tzw. pedagogicznej. Lista uczestników została wręcz zakwestionowana. To wtedy dowiedziałem się, że kultura i edukacja obowiązują od poniedziałku do piątku. Że członkami Pracowni mają być dzieci do 18 roku życia. Resztę nakazano usunąć, zwyczajnie wykreślić z dzienników, ze składu Pracowni… Musiałem podjąć decyzję naciskany terminami: co dalej? Czy mogłem uwierzyć, że okazywany brak zrozumienia, wiary, wyobraźni, dotkliwe lekceważenie i niedocenienie życiowego dorobku mojego i całego środowiska jest chwilowym błędem? Że niektóre osoby znajdą w sobie elementarną przyzwoitość? Że zastanowią się co robią, skazując na niebyt trzydzieści dziewięć (w tym momencie) lat pracy? Zbliżało się czterdziestolecie funkcjonowania Pracowni. Seria spotkań i odpraw ze starszyzną Pracowni, długie narady, rozważenie różnych możliwości…

Uznaliśmy (duży udział mój własny i moich najbliższych, martwiących się o mnie, zwyczajnie, po ludzku), że należy spróbować znaleźć się w dawnej siedzibie. Że propozycje władz są wrogie, że należy tak długo jak się da kontynuować robienie dobrej roboty. Nastąpiła przeprowadzka do budynku Domu Kultury. Remont pomieszczeń, na który zabrakło oświatowych pieniędzy, wspierałem finansowo sam. Siłami Pracowni i patronującej, komunikacyjnej „Solidarności”, z pomocą rodziców uczestników dokonaliśmy przenosin i urządzenia się w nowym miejscu. Ponieśliśmy ogromne straty. Po pierwsze i najważniejsze: w ludziach. Wielu urażonych i dotkniętych postawą i podejściem władz stwierdziło, że oczywiście pomoże w przenosinach, ale nigdy więcej się nie pojawi. I tak się stało. Drugą, ciężką stratą była przestrzeń. Sala, którą mamy dziś do dyspozycji, jest niemal o połowę mniejsza od poprzedniej. Ledwie się w niej mieścimy. Znikły profesjonalne stanowiska modelarskie. Nie mamy warunków do właściwej pracy. Rozbieramy się wewnątrz sali. Brakuje miejsca na makiety. Straciliśmy mapy operacyjne, które rozwieszone na ścianach Rakolandu stanowiły podstawę działań operacyjnych na większą skalę. Nawet nie było ich jak wnieść. Tkwią w piwnicach i niszczeją… Na początku bieżącego roku szkolnego ledwie zdołaliśmy utrzymać główny dzień zajęć, czyli sobotę. Rozpoczęło się żmudne udowadnianie, że nie jesteśmy wielbłądem. Wiosną 2014 roku przygotowaliśmy dla telewizji TVN pokaz kilku dioram. W maju 2014 r. Pracownia „wystąpiła” w Noc Muzeów. Wspaniała Ragneta –diorama i seria wizyt wielu szkół i klas w różnym wieku… Październik 2014 r. – rocznica Pracowni, uczczona dioramą bitwy pod Tannenbergiem. Telewizje, mnóstwo gości, seria wizyt kolejnych szkół i licznych klas. Jakoś nikt nie zauważa, że jesteśmy niemal codziennie. Że są prowadzone w trybie indywidualnym swoiste zajęcia wyrównawcze dla wszystkich chętnych poza dniami i godzinami zajęć regularnych. Że wszyscy, którzy przychodzą do Pracowni są z tzw. wolnego naboru. Że zachowują się inaczej niż reszta przychodzących do Domu Kultury. Nie ma wrzasków, biegania, tłuczenia w drzwi.

Żeby to – co robimy – zostało dostrzeżone i docenione przez aktualne władze jest owym wyzwaniem. Może liczę, że szykany wobec Pracowni przeminą, znudzą się. Że jeśli robi się z Domu Kultury mieszankę żłobka i przedszkola i toleruje liczny najazd wszechobecnych niemal codziennie małych dzieci, to zauważy się i wartość tego, że nastolatkowie zamiast wybijać szyby, pić piwo i machać szalikami wolą przebywać w Pracowni. Wojować, malować, kleić. Że skoro chcą tu przychodzić i spędzać tu tyle swojego czasu, to to coś znaczy. To jedno z wyzwań. Przekonanie, że potrzebujemy jak tlenu do życia więcej przestrzeni i konieczność doczekania się, że zostaniemy zrozumiani to kolejny problem. Rozwój Pracowni został skutecznie zahamowany. Funkcjonujemy na bieżąco, całkiem nieźle, ale to zawdzięczamy przychylności poprzedników. Troska o przyszłość, niepewność jutra, obawa, że ktoś, kto nie rozumie i nie docenia tego co robimy będzie miał jakieś „nieuczesane pomysły” i może chcieć „majsterkować” od czasu do czasu daje się słyszeć.

Spotykamy się z niezrozumieniem zasad skutecznej rekrutacji, ba, właśnie weszły w życie śmiertelnie wrogie wszelkim formom działania placówek wychowania pozaszkolnego nowe zasady rekrutacji. Trzeba powielać wypełnianie kart uczestnictwa, ba już na przełomie maja i czerwca dokonywać elektronicznych zgłoszeń na zajęcia w przyszłym roku szkolnym. W czasie, kiedy młody człowiek ma przed oczyma nadchodzące wakacje… Wolę nie komentować proceduralnego przekształcania placówki pozaszkolnej z idei i z nazwy – w podszkołę, pół-żłobek, pół-przedszkole. To niezwykle skuteczna metoda odpędzania i zniechęcania młodzieży. Oby się jeszcze nad tym zastanowiono, choć widać na bieżąco odchodzenie młodych przez idiotyczny i narzucony system elektroniczny. Rodzice mają to gdzieś i głupota kwitnie, a straty w środowisku narastają…

Zagrożeń upatruję więc w małostkowości, w braku wyobraźni i zrozumienia, w niedocenieniu, zawiści i zazdrości. Jeśli – na co liczę – zjawiska te ustąpią i zostanie dostrzeżone, że nigdzie indziej nikt niczego nawet zbliżonego nie ma, że można i należy się tym umiejętnie pochwalić, będzie OK. Przecież, lepsze jest wrogiem dobrego. Przewrotnie?

Strona PMiHW

Dyskusja o artykule na FORUM STRATEGIE

Autorzy: Sławomir Rakowiecki, Raleen
Zdjęcia: PMiHW

Opublikowano 15.06.2015 r.

Poprawiony: poniedziałek, 15 czerwca 2015 08:30