Udało mi się zbudować wielki mikroświat, cz. 1 (wywiad)

  • Drukuj

O dziejach założonej przez siebie Pracowni Mikromodelarstwa i Historii Wojskowej, a także o jej obecnej działalności i własnej wizji modelarstwa oraz tego co nazywane bywa dzisiaj „wargamingiem” opowiada szef PMiHW Sławomir Rakowiecki

Kilka miesięcy temu wraz z założoną przez siebie Pracownią Mikromodelarstwa i Historii Wojskowej obchodziłeś czterdziestolecie działalności. Dla wielu to szmat czasu, trudny do wyobrażenia. Czy wtedy, kiedy ją zakładałeś w 1974 roku sądziłeś, że tak się to wszystko rozwinie? Jakie były początki Pracowni?

Oczywiście w żadnym wypadku, nawet w najśmielszych marzeniach, nie przypuszczałem, że uda się osiągnąć tak wiele. Czasem, mając chwilę retrospektywnego spojrzenia na przeszłość bez specjalnego sentymentalizmu dziwię się, że aż tak to dziś wygląda.

Gdy nie poszedłem kiedyś do szkoły, zaprosiłem do mieszkania kolegów i rozgrywaliśmy bitwę z cieśniny Surigao (meble na klatce schodowej, przejście okrętów naszej papierowej floty z przedpokoju do pokoju…). Sąsiedzi zgniewani zastawieniem schodów zadzwonili do matki. Wtargnięcie rozzłoszczonej kobiety było gorsze niż najpotężniejsze tsunami… Zginęły okręty, dowódcy powylatywali z akwenu działań… Straszno i smutno było. Wtedy poszedłem do ówczesnego Domu Kultury. Opowiedziałem panu dyrektorowi (nieżyjący już Wojciech Bachman) co robimy i czego potrzebujemy. Byłem uczniem technikum, a on pozwolił przychodzić w niedzielę do budynku i w korytarzach oraz na dużej, widowiskowej sali robić bitwy. Tak robiliśmy z kolegami, nosząc wszystko ze sobą. Od września 1974 roku pozwolono mi korzystać z jednej z sal w wyznaczone dni. Dostaliśmy jedną szafę, by trzymać tam co najważniejsze. Skierowano mnie na kurs kolonijnych wychowawców, dano dziennik, polecono wpisywać tematy w dni odbywanych zajęć, spisać listę uczestników. Pani wicedyrektor sprawdzała co miesiąc wpisy, korygowała je, pouczała co i jak. Stałem się tzw. godzinowym nauczycielem-instruktorem. Modele robiliśmy z papieru. Okręty w skali 1:1800 do II wojny światowej na morzu, pojazdy i sprzęt do lądowej w 1:72, czasem w 1:76. Jedyne dostępne wojaki-figurki były z firm Airfix i Matchbox. Czasem Tamiya czy Fujimi. Nabywane na pchlim targu, czasem „trafiane” w komisach. Bywało, że ktoś przywoził farbki Humbrola. To był szczyt marzeń… Pędzle od fotograficznej korekty, pincety ze świata filatelistów, skalpele ze szpitali, linijki firmy Skala… Świat dla dziś funkcjonujących w modelarstwie czy wargamingu niemal niezrozumiały.

Źródłem danych dla pozyskiwania planów modelarskich był miesięcznik „Morze” – dla okrętów, „Skrzydlata Polska” – dla samolotów, „Żołnierz Wolności” – dla sprzętu lądowego. Jak pokazywaliśmy się w Centralnej Bibliotece Wojskowej (CBW) by dotrzeć do źródeł, to było wspinanie się na szczyt góry lodowej. Podejrzliwe spojrzenie, ciężkie pytania w rodzaju dlaczego znowu czołgi hitlerowskie? Nie wolno było tam niczego wnosić. Pozyskanie kopii wymagało wcześniejszego zamówienia i uiszczenia stosownej opłaty. Dla młodych kieszeni uczniowskich to nie było łatwe. Razem z kolegami opracowywaliśmy pierwsze zasady „wojowania”. Oczytani, wiedzieliśmy jak coś kiedyś wyglądało. Teraz chodziło o to, by umieć to przełożyć na powstający świat figur, modeli. Terenem wtedy były przynoszone koce, rzucaliśmy pod nie własne ubrania, na kocach rozrzucaliśmy szyszki. To były drzewa. Zaczęliśmy kupować i budować domki z kolekcji kolejkowych firmy PIKO. NRD było znakomitym dostawcą takich produktów. Mekką – Składnica Harcerska przy ul. Marszałkowskiej. Nawet nie wiecie, co się działo, kiedy zapowiedziano, że Składnica sprowadzi i będzie można kupić modele Airfixa i Matchboxa. Kilka dni staliśmy na zmianę na ulicy w niekończącej się kolejce by coś dostać. Sprzedaż była „pod wydział”. Po jednym każdego rodzaju dla jednego kupującego. A myśmy chcieli i potrzebowali tak wiele…

Jedna z rozgrywek w czasach „heroicznych” Pracowni

Mieliśmy wówczas w Pracowni tylko dwa okresy, z czasem trzeci. To była II wojna światowa na lądzie i morzu, okres napoleoński i raczkujące średniowiecze. Ale nasz Klub Hobbystów (tak się nazywaliśmy) gromadził oczytanych zapaleńców o wielkich ambicjach, chęci i determinacji. Powstawały modele i starannie wykonywane formacje. Farby, ba, kleje dorabiało się samemu. Mimo tego kolekcje rosły. Ponieważ ledwie dostępna oferta firm modelarskich była asortymentowo szalenie ograniczona, musieliśmy przerabiać zdecydowaną większość figur, a modele robić korzystając z planów po ich przeliczeniu, rozrysowaniu na kartonie, starannym wycięciu i sklejeniu. Potem jeszcze pomalowanie, oznakowanie. Nie było nic z dziś dostępnych powszechnie materiałów czy chemii. To czyniło z nas znakomitych modelarzy. Po prostu wszystko należało umieć zrobić od podstaw. Taki był początek.

Czy sądziłem, że aż tak się to rozwinie? Nie. To samonapędzający się mechanizm, który w pokorze kazał podejmować się wykonań potrzebnych nowości. Każdy miał jakiś pomysł, dobieraliśmy najlepsze, często po zażartych sporach, argumentach, kłótniach wręcz. Te ówczesne decyzje położyły stabilny fundament pod wszystko, co dziś jest najważniejsze. Dobór skal, przeliczniki ilości, etaty, sposób układania i spisywania przepisów. Postawienie raz na zawsze na to, by walczący zależeli od swojej wiedzy, przygotowania, umiejętności, nie od obcego systemu zwykłej gry. Myślenie dowódcze, adekwatne do okresu, inwencja. Z czasem przyszła metoda analizy i syntezy. Pojawiło się planowanie i konsekwentna jego realizacja. Tak w działaniach bitewnych, jak w powiększaniu kolekcji-zbiorów, zaczęła rosnąć potęga Pracowni. Tyle o początkach i wstępnej realizacji marzeń…

Czym się kierowałeś zakładając Pracownię? Co chciałeś osiągnąć?

Kocham książki. Od małego chłopaka czytałem wszystko, co mi w ręce wpadło. Szczególnie po opowiadaniach słyszanych w rodzinnym domu, gdzie kultywowano tradycje wojskowe. Dziadek oficer wrześniowej armii, szlacheckie pochodzenie, różni krewni w Powstaniu Warszawskim.

W głowie młodego chłopaka aż się gotowało. Czytanie z latarką pod kołdrą by mama nie krzyczała. Wyobrażałem sobie siebie samego uczestniczącego w tym wszystkim, o czym słyszałem i co przeczytałem. Byłem wieloma – w swojej wyobraźni – bohaterami. Od postaci z Sienkiewicza, po Karola Maya. Od powstańców z „Parasola”, po spadochroniarzy spod Arnhem. Od komandosa brytyjskiego, po dowódcę czołgu Panzerwaffe. Od asa pilotażu i walk myśliwskich z I wojny światowej, po myśliwca Dywizjonu 303… Byłem jednym z hetajrów i rzymskim legionistą. Dzielnym Burem i wodzem Zulusów… Dowodziłem U-bootem i kierowałem jak komandor Fuchida nalotem… Atakowałem Pearl Harbour i szarżowałem wśród okrzyków „Vive l‘Empereur” wraz ze szwoleżerami... Planowałem doskonalsze Kanny i usiłowałem zrozumieć sztukę walki bez walki Sun Tzu.

To nie były czasy komputera, ogłupiających gier pseudo-strategicznych. Wszystko trzeba było sobie wyobrazić. Zróbmy więc to. Z kolegami. Wszystko co sobie napchaliśmy do głowy. To trzeba zrobić jednostki. Figury, modele, stworzyć teren, potrzebny jego wystrój. Spiszmy zasady i róbmy to. Tak robiliśmy. Powstawały pododdziały, pojazdy... Stworzyliśmy zasady, z czasem zwane przepisami… Im więcej można było dostać modeli czy figur, tym więcej uruchamiało się w Pracowni okresów. Nie po kolei. W miarę, jak było na czym się oprzeć. Zawsze musieliśmy sami dorabiać różne rzeczy.

Dla realizowania więcej niż pojedynczego starcia (bitwy) szybko niezbędne okazało się robienie map. Zaczęliśmy też budować makiety. Przyjęliśmy moduł wielkości płyty, jej „połówkę”, „półtorówkę”, „ćwiartkę”. Powstawały wzgórza, lotniska, porty, lasy, drogi… Zbudowaliśmy regały, bo na czymś trzeba było ten nasz świat przechowywać. Część makiet od razu budowaliśmy jako teren, na którym rozegrała się taka lub inna bitwa z danego okresu. Ale, wszystko było zunifikowane tak, by kalejdoskopową metodą można było zestawiać teren w miarę potrzeb. Część makiet robiliśmy jako uniwersalne… Las, step, wzgórza… Z czasem powstawały luźne, zwane „nastawnymi” elementy wystroju terenu by w miarę potrzeb doposażyć istniejące makiety dla uzyskania cech okresu. Szalenie często opieraliśmy się na współudziale uczestników. Każdy przecież w czymś się specjalizował, lubił coś najbardziej i był w tym najlepszym z nas. To tyczyło tak tematu kolekcji-zbioru, jak tworzenia makiet, map i wszelkich materiałów pomocniczych. Nikogo do niczego nie trzeba było namawiać czy prosić. Potrzeba powodowała jedynie podział w zakresie co, na kiedy i do czego zrobi.

Dziś niestety jest inaczej, bo młodzi współcześni nastawieni są na branie, wiedzą i umieją daleko mniej, a ich wiedza jest żenująco mała! To pochodna kształcenia i weryfikacji-sprawdzania umiejętności. Zamiast rzetelnej wiedzy starcza dziś umiejętność rozwiązywania krzyżówek i rebusów. Zamiast czytania książek uczy się obsługi komórki i komputera. Tymczasem wiedza z tych źródeł pochodząca jest niekompletna i często fałszywa. Tworząc Pracownię zakładałem, że będzie to miejsce, w którym będziemy rozgrywać bitwy, kampanie, ba, całe wojny. Będziemy decydować jak czegoś dokonać, będziemy planować i realizować skutecznie własne plany. Jakże przyjemnie jest wygrać… Ale, należy z godnością umieć przetrwać gorycz porażki. Działanie w zespole, z poszanowaniem potrzeb innych, wpływa przecież pozytywnie na kształtowanie osobowości i charakteru.

Z czasem okazało się, że w naszym środowisku znakomicie realizuje się zasada nauki przez zabawę. Wiedza i doświadczenie wynoszone z Pracowni wielu dawało ogromne sukcesy w szkołach wszystkich szczebli. Przekładało się na udział w olimpiadach przedmiotowych, na kierunki studiów, na decyzje o ciężarze życiowym… Chciałem być i działać w środowisku ludzi o podobnych do moich zainteresowaniach, spełniać się w czymś, co da bieżącą satysfakcję mnie i podobnym, co będzie zajęciem na całe życie.

Gorzkie było rozstawanie się z ludźmi, z którymi latami się współpracowało. Przez ponad czterdzieści lat było tak nie raz, a każdego odejścia do dziś żałuję. Jakby to było wspaniale, gdybyśmy byli raz na zawsze razem!!! Tak się niestety nie dało we wszystkich wypadkach, często decydowały o tym zupełnie niezależne od nas czynniki. Myślę, że minione czterdzieści lat, że istnienie tak potężnej i znanej w kraju i w Europie Pracowni jest dowodem, że udało mi się zbudować wielki mikroświat dla mnie i dla wielu mnie podobnych.

Jak władza ludowa postrzegała działalność Pracowni w latach 70-tych i 80-tych? Czy istniały w tamtych czasach jakieś ograniczenia dotyczące przedstawiania niemieckich oddziałów i sprzętu wojskowego z okresu II wojny światowej bądź modeli z innych okresów historycznych?

Odnosząc się do postawionej kwestii muszę od razu przyznać, że tak z powstaniem, jak i z funkcjonowaniem Pracowni (zwanej wówczas i noszącej oficjalną nazwę: „Klub Hobbystów”) nie było najmniejszych problemów. Ówczesna dyrekcja Domu Kultury była wręcz zadowolona mogąc się na zewnątrz pochwalić, że oto przychodzi regularnie liczna grupa zapaleńców, coś tam klei, majstruje, toczy walki. Ba, kiedy został ogłoszony ogólnopolski konkurs wiedzy na tematy morskie, adresowany do szkół ponadpodstawowych i wyższych, drużyna Klubu w nim wystartowała. Patronat nad konkursem miała żona ówczesnego premiera rządu pani Cyrankiewicz… Jednocześnie była wówczas Przewodniczącą Klubu Matek Chrzestnych Statków Armatorów Wybrzeża Gdańskiego. Drużyna Klubu wygrała wszystkie szczeble w Warszawie, później w województwie i stanęła do rozgrywki finałowej w Gdyni. Rywalami były reprezentacje trzech Wyższych Szkół Morskich, w tym Szkoły Marynarki Wojennej. Moi byli uczniami ósmych klas szkoły podstawowej… Zdobyliśmy II miejsce. To ustaliło nam renomę odnośnie wiedzy prezentowanej przez ludzi z Klubu. Odwiedziny „pani premierowej” w MDK-u postawiły wszystkie władze partyjno-dzielnicowe do pionu… Dziś śmiesznie to brzmi, ale wtedy miało się tę satysfakcję.

Bywało i tak, że – niezależnie od panującej biedy materiałowej i źródłowej – staraliśmy się zabłysnąć na szerokich wodach. Kiedy w Muzeum Techniki w Pałacu Kultury organizowana była wielka wystawa lotnicza, zjawiliśmy się tam z licznym zestawem maszyn. Kiedy wszystko było gotowe, zjawił się tam dla nas ktoś wcale nieznajomy. Był cenzorem z ulicy Mysiej (Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk). Nazywał się bodaj Zięmba (ciemny, wysoki, postawny mężczyzna) i od ręki nakazał usunięcie z gablot wszelkich modeli oznaczonych swastykami, rózgami liktorskimi i wschodzącym słońcem. W tej sytuacji i nie mając szans na zmianę decyzji-nakazu zwinęliśmy wszystkie nasze samoloty. Trochę się obawialiśmy konsekwencji, ale w naszym gronie było nie do pomyślenia, by kolegów zostawić na lodzie. Nic nie wystawiliśmy i jakoś się upiekło.

Młodzi adepci przyswajają tajniki modelarstwa lotniczego

Później, kiedy przed przygotowywaną przez nas wielką wystawą – mająca się odbyć w Muzeum Arsenału w Zamościu – do siedziby miało miejsce włamanie, zaliczyliśmy kolejny epizod kontaktu z „władzą”. Przepiłowano wtedy kraty w oknach do sali, odsunięto szafy, w których były zbiory i po oderwaniu tzw. „pleców szaf” wszystko wyniesiono. Dyrekcja MDK zawiadomiła Milicję. Przesłuchiwani wyjaśnialiśmy co tam było. Wyglądało to brzydko. Wiele kolekcji należało do ludzi niepełnoletnich… Rodzice nie byli zachwyceni wezwaniami na kolejne przesłuchania. Pierwszy i oczywiście ostatni raz w historii przyszło nam współpracować z MO… Sprawcy zostali wykryci, dużą część kolekcji odnaleziono, choć w fatalnym stanie… Dziś to zabrzmi dziwnie, ale wtedy rzeczywiście byliśmy wdzięczni za skuteczną pomoc tzw. organów. Oni naprawdę poważnie nam pomagali. Więcej. Ze swej strony widząc, jak jesteśmy zmaltretowani stratą, kiedy dopadli winnych, najdelikatniej to określając, dali im na swój sposób popalić. Nie żałowaliśmy drani.

Specyficzne przygody towarzyszyły nam podczas dość regularnych wizyt w CBW. Centralna Biblioteka Wojskowa (jeszcze wtedy w Śródmieściu) była miejscem, w którym było mnóstwo archiwaliów i materiałów ikonograficznych. To nie czasy komputerów… Dostępność do powielarki ograniczona, nic na salę czytelni wnieść nie można. Pożyczyć i wziąć do domu? Ani nawet pomyśleć… To jak z tych źródeł skorzystać? Upoważnienia od dyrekcji MDK, przeskoczenie pełnoletniości (tylko tacy mogli w ogóle tam wejść), idiotyczne pytania w rodzaju: znowu Niemcy? Na co wam to… Ale, jakoś było.

Ostanie, co mieści się w zakresie tematycznym tego pytania to życzliwa postawa dyrekcji MDK, w zasadzie stale i w każdym przypadku. Za działalność „wywrotową” (działałem w powstającej „Solidarności”) zostałem wezwany do odbycia tzw. zasadniczej służby wojskowej. Dostarczone dzień przed granicą wieku poborowego, data stawiennictwa: 24 grudnia… I natychmiast pytanie: a co z Klubem/Pracownią? Była wtedy „moda” na izby pamięci narodowej… Sala Pracowni została zamieniona na izbę pamięci narodowej. Obcy tam nie wchodzili, wycieczki ze szkół zwiedzały… Po jakimś czasie dyrekcja MDK zwróciła się do dowódcy jednostki z prośbą, bym mógł prowadzić zajęcia. W mundurze żołnierza, ba, później podoficera (kapral, starszy kapral) dostawałem stałe przepustki, docierałem do MDK i zajęcia się odbywały. Co więcej, dyrekcja wystąpiła o skrócenie odbywania służby, bo istniał jakiś przepis, który nauczycielom to umożliwiał. W czerwcu wyszedłem. Miałem wielkie szczęście. W grudniu wprowadzono stan wojenny. Kolegom z mojego „rocznika służby” zafundowano dłuższy czas „obrony ojczyzny”.

A mnie, przy okazji wprowadzania stanu wojennego, zapuszkowano. Ale – jak mawiał Kipling – to już zupełnie inna historia…

Czy Pracownia działała też w okresie stanu wojennego? Co robiliście w końcówce 1981 i w początkach 1982 roku? Pytając o stan wojenny zdaję sobie oczywiście sprawę, że trwał on znacznie dłużej, ale najtrudniejszy musiał być ten pierwszy okres.

W tym okresie już funkcjonowaliśmy w zachowanym do dziś rytmie. Wtorek i środa to były dni zajęć w tygodniu (po cztery godziny od 16.00 do 20.00) oraz niedziela (w godzinach od 8.00 do 16.00). Przypominam, że wtedy nie było pojęcia „wolne soboty”. Mieliśmy już wówczas swoją salę, we wtorki robiliśmy modele i wszelkie potrzebne prace, w środy były szkolenia i przygotowywanie bitew, w niedziele toczyliśmy walki.

W momencie wprowadzenia stanu wojennego zostałem zabrany z macierzystego zakładu pracy (wtedy MZK – Miejskie Zakłady Komunikacyjne) jako przewodniczący „Solidarności” i przez kilka dni zwyczajnie mnie nie było. Nie trwało to długo (temat na osobną relację…) i ponownie zjawiłem się na zajęciach. Abstrahując od tego, co działo się poza Pracownią, oraz od faktu, że szczególnie starsi uczestnicy mocno o wydarzeniach bieżących dyskutowali, życie w samej Pracowni specjalnie się nie zmieniło. Dni i godziny zajęć nie kolidowały z obowiązującą godziną milicyjną. A my wtedy (przełom roku 1981/1982) byliśmy na etapie trzech mocno wciągających okresów. Wojna morska z lat II wojny światowej (Pacyfik), okres napoleoński i II wojna światowa na lądzie. Wszystko na tzw. „strzelawkę”. Powstawały całe mapy operacyjne (te, na które w dzisiejszych czasach nie ma miejsca i niszczeją w piwnicach…), prowadziliśmy specjalne dzienniki bojowe, w których zapisywane były rozkazy, uzupełnienia, straty. Wiele z tych dzienników mam do dziś… Trwały zażarte spory o różne interpretacje źródeł, powstawały przepisy, trwał też proces ich rozwoju i wzbogacania. Było trudno o dostęp do wszelkiego rodzaju powielaczy, dlatego przepisy były dosłownie „odpisywane” w zeszytach metodą jeden od drugiego… Czaso i pracochłonne przedsięwzięcie… „Urwał się” wtedy dostęp do CBW i była to bodaj jedyna szykana bezpośrednio utrudniająca funkcjonowanie i bieżące życie Pracowni. Pośrednią były szalone trudności z możliwością zakupów (dostępnością) potrzebnych nam materiałów. Płyty na makiety, klej, same modele (inne niż własne papierowe) farby z komisów czy „perskiego” – to wszystko wprowadziło nas w trudny do przetrwania czas. Potem to się „normowało”, trzeba było sobie radzić. A przecież, Polak potrafi… Potrafiliśmy. To wtedy nauczyliśmy się sami sobie robić klej… W tym okresie powstało też bardzo wiele modeli kartonowych. Samoloty, okręty, wiele pojazdów. Sytuacja wymusiła. Z tego punktu widzenia można powiedzieć, że zmobilizowani zostaliśmy zewnętrzną sytuacją do nadzwyczajnych wysiłków. Cóż, nie było innego wyjścia. Można było zrobić lub nie mieć!

Jak wyglądało modelarstwo i wargaming w latach 70-tych i później 80-tych?

Chcąc coś mieć po pierwsze należało zdobyć tego plany (!). Plany, czyli najlepiej rysunki techniczne w konkretnej skali. Z góry było wiadomo, że, czy ma to być okręt, czy sprzęt lądowy, materiał będzie taki sam: karton! Nieco inaczej było z samolotami różnych skal, bo kadłuby i silniki robiło się z drewna. Lipowego, lub cudem czasem zdobywanej balsy. Okręty do flot z I i II wojen światowych budowane były w skali 1:1800. To dawało możliwość „rozgrywania” bitew i walk, na które było wystarczająco dużo miejsca. Od 1974 roku – niezależnie od korytarza – mieliśmy do dyspozycji (zwłaszcza w niedziele) dużych rozmiarów salę widowiskowo-sportową, na której byliśmy sami. Jeszcze w budynku przy ul. Przy Lasku. Samoloty do walk morskich robiliśmy w skali 1:700, mocując je na drucianych podstawkach różnej wysokości i koloru. To symbolizowało pułap lotu. Samoloty te były także z papieru. „Uzbrojenie” dla wojsk lądowych z różnych okresów było robione w dwóch różnych skalach. Wtedy jeszcze „ważyło się” czy dominację zdobędzie 1:72 czy 1:76. Dyktat pochodził od firm zachodnich, a te zwyczajnie ze sobą rywalizowały. Były całe lata śmiesznej sytuacji, kiedy „wojowały” obok siebie wozy w różnych skalach. Ponadto, jak ktoś miał już ileś z np. Tamiya czy Academy (1:72), a resztę potrzebnych z Airfix lub Matchbox (1:76), to z założenia staraliśmy się to nawzajem tolerować. Z czasem zresztą robiło się z tym porządek, ale do dziś w wielkich kolekcjach spotykamy jeszcze wozy w różnych skalach. Byle etat formacji był prawidłowo wypełniony. Z czasem docierały też pojazdy w 1:87. To już był zgrzyt nieakceptowany, ale „skubańce” trafiali dokładnie w to, co było potrzebne. Choćby Roco robiąc w 1:87 np. ciągniki niemieckie różnych wag i typów prawie wymuszało tolerancję. Najsmutniej dla zainteresowanych lądową II wojną światową prezentowała się oferta dla Armii Czerwonej. Z czasem „wystawiający” te wojska doszli do dużej perfekcji modelarskiej.

Dziś idzie się po odbiór zamówionych przez internet lub dostaje do domu przesyłkę z potrzebnymi modelami. Wtedy pierwszym sukcesem było dotarcie, jak wcześniej wspomniałem, do planów. Potem należało „rozpracować” i przeliczyć skalowo model. Zwykle plan był w jakiejś skali, a trzeba było robić w naszej. Kłaniała się logiczna matematyka, geometria. Bardzo lubiliśmy firmę Skala. Jedyne linijki, ekierki, kątowniki czy krzywiki, które w tamtym okresie „trzymały wymiar”. Na wszystkich innych, pożal się Boże, „przyrządach pomiarowych” każdy centymetr był innej długości… Zdobycie twardych ołówków 4H, 5H to już był wyczyn. Żyletki służące mężczyznom do golenia były znakomitymi „skalpelami”. Ich pocięte po przekątnej i zamocowane do zapałki cienkie ostrza stanowiły cud techniki… Gumka do wycierania, tzw. „myszka”, była często krojona żyletką bo uzyskiwało się wówczas z ciekawego materiału trójwymiarową, trudną część. Ba, wieże artyleryjskie na naszych mikro-okrętach do dziś z takich gumek są robione…

Fragment wnętrza Rakolandu. Na ścianie wiszą liczne gabloty z modelami lotniczymi. Pośrodku tablica prezentująca pokrótce działalność Pracowni. Po prawej, w rogu sali wejście do gabinetu metodycznego

Inna sprawa to kleje. Wikol (wówczas introligatorski klej biały AK20) był osiągalny, jak było „dojście” do kogoś, kto w jakiejś introligatorni pracował… Z zakładów pracy pochodził „zdobywany” butapren. Środkiem dziś nieprodukowanym (podobno szkodliwym) był nitrocellon. Znakomicie i skutecznie utwardzał karton, miękkie drewno, ujednolicał powierzchnię pod malowanie… Niestety często szybko zastygał. Jeszcze inna ciekawostka to aktywna zasada potasowa. Wodorotlenek potasu. Każdy raz sklejony i pomalowany model można było poddać swoistej, krótkotrwałej kąpieli (zalecane gumowe gospodarskie rękawiczki) i model był odzyskany. Ta zasada potasowa „zjadała” wszystko co tłuste, należało się pilnować z dłońmi i dbać o ubranie. Osobną sprawą była budowa makiet. Płyty? Pamiętacie jak często odbywały się wybory? W szkołach (w MDK też) zjawiała się co jakiś czas ekipa, składała kabiny i po wyborach… zostawiała. W ten sposób mieliśmy płyty… Tylko, niestety, grubości były dwie: 18 i 12 mm. Do dziś mamy makiety na tych płytach. NRD było znane z produkcji kolejek i różnych do nich akcesoriów. Były trawki, drzewka, domki, drogi. Trudno było to zdobyć, jeszcze trudniej uciułać kasę na zakupy. Zrzucaliśmy się solidarnie… Za zniszczenie czy złamanie drzewka na makiecie była „kara” 100 zł. Skuteczna, zapewniam.

W Klubie Hobbystów był tzw. bank farb. Jeśli ktoś nie zdołał sam sobie kupić czy zdobyć na giełdzie potrzebnej farbki, to dokładał parę groszy i korzystał. Pędzelki, jak już wspominałem, pochodziły ze świata filatelistycznego. Były całkiem dobre, naprawdę. Oczywiście były też niesamowite koncepcje i pomysły. Klej robiło się (taki do plastiku) rozcieńczając ramki po modelach w rozpuszczalniku tri. Niefajne, ale to uczciwie trzymało… Pamiętacie tzw. gumę arabską? To też taki dziwny klej, z gumowym dozownikiem, na stylizowanym małym słoiczku… Z tego były „filmy” pod oznakowania (kalkomanie), a w grubszym wydaniu gąsienice do pojazdów… Tak, tak. Wiele by jeszcze można, zresztą talent, pomysłowość czy – jak by się to dziś ujęło – kreatywność ówczesnych modelarzy była najwyższej marki… I tak wiele już powiedziałem, staram się kontrolować objętość poszczególnych, obfitych odpowiedzi. Ale, ponad wszystko należy zawsze pamiętać, że ci, którzy się tym zajmowali, pasjonowali, byli najwartościowszą częścią naszych działań. Chciano, pomagano sobie i doradzano, wykonywaliśmy często grupowo różne rzeczy, a pretensje – jeśli były – to w tonie: czegoście mi nie powiedzieli, też bym był i robił. Tak powstawały makiety, potężne mapy operacyjne (kredka ołówkowa na wykreślonej ręcznie siatce, a mapa, bagatela, np. Pacyfiku ze wszystkim archipelagami… jest do dziś, nie mamy jej gdzie eksponować). Dziś takie zjawisko to sytuacja rodem z księżyca…

Parę słów o pojęciu „wargaming”. W 1974 roku nikt nie miał pojęcia, że istnieje takie określenie. Były w sklepach z zabawkami prymitywne gry. Np. „Bitwa morska”. My sami sobie takie gry robiliśmy, ale planszówki, jak to dziś jest określane, nie znalazły uznania wśród modelarzy i dowódców.

Czy wytwarzaliście w tamtych czasach sami modele? Jakie istniały wtedy w tym względzie możliwości techniczne?

Dużo już o tym w poprzednim pytaniu wspominałem. Zdecydowanie tak, wytwarzaliśmy. Po pierwsze samoloty i okręty w skalach, o których już pisałem. Wówczas nie dysponowaliśmy jeszcze zbiorami z lat I wojny światowej, nie było więc ani samolotów (w 1:72), ani wojsk lądowych. Konkretnie: dla marynarki wojennej już wtedy budowaliśmy wszystkie typy okrętów w skali 1:1800, generalnie z kartonu do obu wojen tj. I i II światowych. Te floty rozbudowywane i poprawiane są do dziś. Samoloty do I wojny światowej na morzu i lotnictwo bazowe zawsze robiliśmy w skali 1:1800. Wówczas z papieru, dziś większość to plastik oraz odlewy z żywicy. Maszyn mamy obecnie ponad 1000 sztuk. Akcesoria dioramowe do walk na morzu są w skali 1:700. To nabrzeża portowe, lotniska, wyspy, porty, bazy itd. Istnieje także mnóstwo urządzeń w rodzaju stanowisk artylerii p-lot., obrony wybrzeża, masztów radarowych, anten, dalmierzy, jak również pojazdów w skali 1:700. Ciężarówki, spychacze, kutry, amfibie, czołgi, jeepy.

Lotnictwo do II wojny światowej (skala 1:144) zawsze było robione tak, że kadłuby samolotów i silniki do nich to było drewno lipowe i balsa, od jakiegoś czasu jest coraz więcej samolotów z plastiku, różnych firm. Niewiele, ze względu na ciężar, jest z żywicy. Samoloty mają w kadłubie wbudowane niewidoczne z zewnątrz mocowania, co pozwala na używanie ich w akcjach w powietrzu. Mamy zestaw tzw. podstaw lotniczych. To pręty o wysokości od 100 do 180 cm, wyposażone w uchwyty. Tam mocuje się samoloty i prowadzi nimi walki w powietrzu. Samolotów w skali 1:700 mamy ponad 800 sztuk.

Dla lotnictwa są specjalnie w zestawie makiet porobione typowe stałe bazy: jest baza RAF, jest lotnisko japońskie, są specjalnie porobione lotniska polowe. To już świat makiet. Dla wszelkich lotniczych obiektów lądowych dysponujemy specjalistycznym sprzętem, pojazdami, personelem oraz całą masą dodatków, tj. grupami beczek, skrzyń, stanowiskami przeciwlotniczymi itd.

Wojska lądowe, w których „zwyciężyła” skala 1:72, mają w swoim składzie mnóstwo pojazdów z papieru. To czołgi, działa pancerne, armaty, samochody ciężarowe i terenowe różnych typów i różnych państw, z różnych okresów czy etapów wielu wojen. Technika budowy klasyczna. Karton i elementy z różnych innych materiałów. Gumka, żywica, metal, fototrawienia, druciki itp. Oczywiście większość z naszych dywizji, korpusów itd. dziś dysponuje sprzętem z plastiku lub odlewami żywicznymi. Tu należy pamiętać, że przeciętna dywizja ma około setki sztuk sprzętu i kilkaset figur.

A dywizji jest kilkadziesiąt. W samej II wojnie światowej na lądzie sprzęt robiony z kartonu był zawsze przed malowaniem cellonowany, później powlekany innymi lakierami bezbarwnymi, utwardzającymi. To usztywniało konstrukcję i zdecydowanie przedłużało żywotność. Dopiero wtedy malowało się oraz przystępowało do oznakowania. Jeśli były dostępne kalkomanie – łatwizna. Jeśli nie, należało sobie samemu poradzić. Część liter lub liczb robiliśmy posługując się letrasetem. Ale, nie zawsze kolor czy krój odpowiadał. Wówczas na bazie od letrasetu należało to i owo wymalować samemu. Podobnym „przekleństwem” było wykonywanie sztandarów do różnych epok, herbów dla rycerzy, czy symboli indywidualnych oznaczeń na pojazdy. Wyższa szkoła… Jakość można próbować pooceniać przebijając się przez galerie fotografii na naszej stronie internetowej. Generalnie, przy skromnych możliwościach technicznych, liczyła się pomysłowość, zaradność i codzienna międzyludzka wymiana doświadczeń.

Pracownia dysponuje dziś wielką ilością modeli, ale także imponującym zbiorem makiet, co pozwala toczyć ogromnych rozmiarów bitwy. Kiedy powstawały te makiety i ile ich dokładnie jest? Tworzyliście je w jakimś systemie, czy raczej od przypadku do przypadku?

Jeszcze w pierwszej siedzibie i pod nazwą Klub Hobbystów przy ul. Przy Lasku zaczęliśmy budować makiety terenu. Wówczas można było, choć z trudem, dostać płyty o wymiarach pasujących naszym potrzebom. Przyjęliśmy więc, oczywiście od razu podchodząc do tego jak najbardziej systemowo, rozwojowo i perspektywicznie, że podstawą stanie się płyta kwadratowa o wymiarze 122 na 122 cm. Takie były ówczesne normy produkcyjne. Jej większą odmianą będzie płyta zwana przez nas „półtorówką”, czyli 122 na 183 cm, mniejszą zaś płyta 122 na 61 cm, zwana „połówką”. Przyjęliśmy, że „narzucamy” na płyty siatkę dróg według zasady, że wlot bądź wylot drogi, jeśli taka w ogóle jest, wypada na środku płyty. Z „drogowego” punktu widzenia pojawiła się jakby kolejna siatka. Bo płyta mogła mieć jeden wlot, dwa, trzy, cztery lub… wcale. Te „dwa lub trzy” stawiały dodatkowo kwestię: gdzie? Chodziło o możliwość „zestawiania” dróg tak, by płyty pozostawały wobec siebie kompatybilne i dawały się zestawiać zależnie od potrzeb. Szerokość dróg oczywiście również znormalizowaliśmy, szczególnie w miejscach łączeń. Podobnie rodzaj stosowanej nawierzchni i oczywiście barwę. Makiety od zawsze budowaliśmy wyłącznie dla terenów europejskich, jednak pamiętaliśmy o wielu kwestiach, ot choćby o różnych porach roku. Dobór płyt został szybko i łatwo przesądzony. Mamy dziś 16 kompletów budowanych celowo i tematycznie, na podstawie fizycznych map. Te zestawy są zrobione, bo odbyły się w takim terenie słynne, wielkie bitwy. Nie wymieniając wszystkich wspomnę o Kursku 1943, Lipsku 1813, Mokrej 1939, Maczudze 1944… Wiele makiet budowaliśmy jako dość uniwersalne. Płaski teren z lekkimi wzgórzami. Bez dróg. Podobna, ale z drogą prostą. Las. Z drogą, drogami, lub bezdrożny. Inna grupa makiet powstała dla oddania konkretnych obiektów. Prawdziwych lub zbliżonych do oryginału. Jest więc np. rzymski fort legionowy, jest fragment Kołobrzegu z czerwonymi koszarami z przełomu 1944/45, jest port wojenny Kartaginy z czasów Hannibala i szereg innych, równie ciekawych. Inna grupa makiet to charakterystyczne tereny fizyczne z różnych pór roku. Mamy więc Ardeny w zimowym wydaniu („Herbstnebel” 1944), mamy fragmenty twierdzy Modlin, są Góry Aurunzi (gdzieś Monte Cassino trzeba rozegrać…). Ale, są też płyty, których stworzenia nie mogliśmy sobie odmówić. Taką jest przesławny w historii Pracowni… cmentarz. Spoczywają na nim zasłużeni pracowniani dowódcy, wielokrotnie polegli w wielkich bitwach. Mają wspaniałe nagrobki z inskrypcjami, pomnikami sławiącymi po wsze czasy ich zasługi. Cmentarz jest „rozwojowy”, przybywa bowiem na nim owych zasłużonych, jest jeszcze miejsce dla kolejnych. W cichym szumie pochylonych wierzb to miejsce spoczynku jest dla niektórych sentymentalne… Jest również – choćby znany z filmu „Tylko dla orłów” – Adler Schloss.

Jeden z konkursów modelarskich podczas uroczystości organizowanych w Rakolandzie. Jury ocenia prace uczestników

Na części płyt zastosowaliśmy wiele szczególnie przemyślanych patentów. Po pierwsze część płyt jest wyposażona w starannie przygotowane podłoże, na którym w zależności od potrzeb można ulokować różne obiekty. Zamek, zestaw bunkrów, car park, magazyn, opalisadowaną wioskę, faktorię handlową itp. Wszystkie takie detale nazywamy „elementami nastawnymi” i mamy ich mnóstwo w kilku szafach. Jeszcze inna sprawa to np. porty, lotniska czy płyty układane jako brzegi rzek, morza itp. Tu jest cały dodatkowy zestaw. Bo są nabrzeża z „najazdowymi” przyczółkami mostowymi dla różnych mostów, z umocnieniami, z wydmami piaskowymi. Są wybrzeża skaliste, niedostępne, plażowe, płaskie. Są długie półwyspy wychodzące daleko od brzegu, cyple z latarniami morskimi, czy wybrzeża pozwalające na ułożenie ujścia rzeki lub jej lewego czy prawego zakrętu. Wreszcie są wybrzeża z miastem, z bulwarami spacerowymi czy parkingami. Należy do tego dodać, że wszystkie makiety musimy poddawać okresowej konserwacji np. poprzez wymianę pokrywających je trawek. Część czasami przystosowujemy do specjalnie przygotowywanych wystaw czy ekspozycji. Tak było z terenem pod „trzy bitwy” dla TVN, tak było z dioramą Ragnety, tak było z Tannenbergiem, tak teraz dzieje się z przygotowywanym projektem Waterloo 200.

Makiety ponad trzydzieści lat temu „zrysowaliśmy”. Każda jest upostaciowiona na mapce mającej 3 na 3 cm. Bazując na takich mapkach wykonaliśmy sześć map operacyjnych. To Europa z Afryką Północną, powiększona część Europy Środkowej, akwen Pacyfiku i inne. Dziś, niestety, mapy te niszczeją w piwnicach. Po opuszczeniu Rakolandu nie mamy warunków do ich eksponowania i co gorsza, do korzystania z nich. Ale to też całkiem inna historia. Natomiast przechowywanie makiet, ich stała konserwacja to ważki temat dla wszystkich pokoleń pracownianych. I jak zawsze, są tacy, którzy lubią to robić, i tacy, dla których to jest złem koniecznym. Ale nie mogłaby istnieć i działać Pracownia, gdyby nie miała tego swojego mikroświata. I tym razem pozwalam sobie Czytelników odesłać do galerii zdjęć na naszej stronie internetowej. Tam wiele z tego, o czym tutaj opowiadam, można zobaczyć.

Płyt jest wszystkich 168. Trzy są właśnie w budowie i niebawem będziemy mogli z nich korzystać. Płyta płycie nierówna, ale skoro padło pytanie należało odpowiedzieć.

Pracownia to także ludzie. Ilu Was było w tamtym początkowym okresie i jak to się później zmieniało? Na imprezie jubileuszowej z okazji 40-lecia udało mi się spotkać członków Pracowni, którzy ją z Tobą zakładali. Ile osób z pierwszego składu bywa jeszcze w niej dzisiaj?

Kiedy zjawiłem się w 1973 roku u pana dyrektora Wojciecha Bachmana w Domu Kultury na Kole, oferowałem, że będzie nas przychodzić 8 osób. Do września 1974, czyli momentu, w którym powierzono mi prowadzenie zajęć, oficjalnie jako „godzinowemu” instruktorowi, było nas już 28. Miałem wtedy narastające zainteresowanie tym co robimy i w krótkim czasie w dzienniku nie mieścili się kolejni nowi. Szybko, bo już w pierwszym roku, przekroczyliśmy liczbę 60 ludzi. Informacja o tym co robimy rozchodziła się metodą „winogronową” po okolicznych szkołach. Kolega koledze przekazywał, trafiało to do kolejnych szkół. Trzeba sobie uzmysłowić siłę przekazu ówczesnych „nośników”. Jak zrobiliśmy ręczną metodą tzw. gazetki, na których były czołowe fragmenty pudełek od modeli i figur, podaliśmy w jakich godzinach i gdzie jesteśmy, gazetki – po jednej na szkołę (sic!) – trafiały tak, że praktycznie na każde kolejne zajęcia ktoś przychodził. Mieliśmy wręcz utrapienie z wiecznie dołączającymi nowymi…Tylko, to byli ludzie młodzi, którzy sami z siebie BARDZO CHCIELI! Życzliwa postawa dyrekcji powodowała, że np. Leszek S. szybko został drugim instruktorem i prowadził zajęcia dotyczące wyłącznie modelarstwa z kartonu i drewna.

Wojtek Ł., Maciek J. Cóż, wiele takich skrótów mógłbym podać. W kolejnych latach do naszego Klubu dołączyło wielu, których wkład pracy, zaangażowanie osobiste czy działalność wykonawcza w ogromny sposób do dzisiejszej wielkości Pracowni się przyczyniło. To Jacek B. (również wieloletni instruktor w Klubie, potem w PMiHW), to Tomasz K. czy Robert K. To Wojtek P. I w tym przypadku mógłbym wymienić jeszcze szereg osób. Wymienione postaci przez kilka lat, czasem dłużej, były instruktorami. Nas momentami było naprawdę dużo. Jak wspominałem, sprzyjała temu dyrekcja. Instruktorzy dodatkowi funkcjonowali jeszcze na Przy Lasku, na Deotymy, na Brożka, na Redutowej… Czyli faktycznie we wszystkich kolejnych siedzibach. Kiedy wróciliśmy na Brożka nie udało mi się przekonać, by choć dwie godziny zajęć powierzyć Marcinowi S. Tak kiedyś w ZWPEK-u zaczynał swoją karierę instruktora Janek N., dziś prowadzący swoje REKO i nadal ściśle współpracujący z PMiHW.

Inna grupa to osoby, które nie „zafunkcjonowały” jako instruktorzy, ale odegrały istotną rolę w Pracowni. To wielu z dzisiejszych „Yelonkowiczów”, choćby Rafał, Alek, Maciek, Piotr i wielu, wielu innych. Mieszkający dziś w Niemczech Mariusz M. – wieloletni dowódca Armii Czerwonej w Klubie i posiadacz znacznych sił, muzyk, instrumentalista – naprawdę trudno jest tak wymieniać, ponieważ niechcący pominięcie kogoś po prostu mogłoby go dotknąć. A tego nikomu nie życzę i to bez względu na to, jak dziś stosunki czy relacje się układają, a powszechnie wiadomo, że nie w każdym przypadku dobrze… Leszek E. – autor znanych dziś książek, Tomasz B., Grzegorz K. (Jimmor), Darek K. – długo nadworny informatyk PMiHW i dwójka jego dzieci (Piotr i Magda). Przez długi czas na Redutowej współpracowała z nami ekipa pod nieformalną władzą Huberta K. Myśmy ich zwali GRUPA „C”. Zajmowali się szczególnie, ale oczywiście nie tylko, okresem napoleońskim. Używali swojego systemu i rzadko włączali się w nasze, pracowniane bieżące życie. O 6-8 osobach mogę mówić jako o takich, które regularnie do dziś są bezpośrednio związane z Pracownią, mając status członków honorowych i funkcjonując na zasadzie wolontariatu, bo władze zakazały z powodu ich wieku innej formy… To ich spotkałeś na imprezie rocznicowej… Muszka, Misiek, Stefan, Darek, Piotrek, Daniel… Ale też niemający „piątki z przodu” długi szereg wspaniałych kolegów. Bartek K., Maciej T., Darek K., Piotrek G. Znowu długa lista.

Pozwól, że nie do końca zgodzę się z zastosowanym w tym pytaniu sformułowaniem „Pracownia to także ludzie”. Otóż nie. Pracownia to PRZEDE WSZYSTKIM LUDZIE. Tacy, którzy na całe życie pokochali to, czym się zajmują. Siła naszego środowiska polega na tym, że czy mogą dziś przychodzić czy nie, byli i są na zawsze ludźmi PMiHW. Gdyby coś złego miało się nam przytrafić, staną murem za swoim mikroświatem.

Przez te 40 lat Pracownia kilkakrotnie zmieniała siedziby. Gdzie się one znajdowały? Które z tych miejsc najlepiej wspominasz i dlaczego?

Kiedy zjawiłem się u dyrektora Domu Kultury, znajdującego się przy ul. Przy Lasku, na Kole, to pozwolił mi on wówczas bywać tam z kolegami. To był 1973 rok. Mogliśmy wtedy korzystać z korytarza, czasem z dużej sali widowiskowej. W jednej z pracowni mieliśmy przydzieloną szafę. Zwykłą, z przeszklonymi drzwiami od przodu, zamykaną na kłódkę. Tam przychodziliśmy, wyciągaliśmy „nasze skarby” z szafy i wojowaliśmy. W sali były najzwyklejsze ławki i krzesełka. Po kilku latach zapadła decyzja, że budynek będzie wyburzany, że Dom Kultury przenosi się do dawnego budynku likwidowanej szkoły podstawowej nr 129 na ulicę Deotymy. Usłyszeliśmy od dyrektora, że wobec szykowanej nowej organizacji pracy placówki dostaniemy tam dwie duże sale na wyłączność. Jedna będzie na pierwszym piętrze, tam mamy zmieścić makiety, szafy na modele i zbiory, prowadzić szkolenia i realizować bitwy. Przed salą jest potężny korytarz, na nim więc jest jeszcze więcej miejsca do naszej dyspozycji.

Druga sala była na drugim piętrze, z przeznaczeniem na typową modelarnię. Tam mieliśmy budować makiety i modele. Wskazane było powołanie drugiego instruktora. Leszek S. został tym drugim. Był najlepszym z nas w zakresie budowy modeli z drewna i papieru. Najpiękniejsze okręty w małych skalach i samoloty z lipy i balsy wychodziły zawsze spod jego ręki. Tak funkcjonowaliśmy kilka lat, oczywiście w warunkach, które o niebo przewyższały poprzednie. Już czuliśmy się znakomicie. To podczas pobytu na Deotymy „zgarnięto” mnie do wojska, to tam sala zamieniła się czasowo w „izbę pamięci”.

Ale, wtedy nastąpił kolejny ruch. Położony tuż obok budynek przy ul. J. Brożka, w którym likwidowano dotychczasową szkołę przyzakładową zakładów Waryńskiego, miał być kolejną, nową siedzibą Domu Kultury. W dotychczasowej korzystaliśmy z dawnej sali gimnastycznej, na której nieraz dochodziło do wielkich bitew morskich, czy dużych terytorialnie walk na makietach. To trwało cały dzień, bo należało teren i wojsko zanieść, rozstawić, akcję przeprowadzić, potem wszystko usunąć. Było fajnie, ale i kłopotliwie.

W nowym obiekcie dostawaliśmy jedną salę jako podstawową i specjalne pomieszczenie techniczno-modelarskie w podpiwniczeniu. Zrobiło się ciaśniej i inaczej. Pomieszczenie było parterowe, ale nam się podobało. Jako z dużej korzystaliśmy często z sali tzw. teatralnej. I w tej siedzibie wiele bitew przeprowadzaliśmy na korytarzu. Znaliśmy już konieczność rozstawiania i zwijania wszystkiego w jeden dzień. Mozolne, czasożerne… Kiedy byliśmy na Brożka to był to czas licznych i dalekich wyjazdów po Polsce. Gdańsk, Bydgoszcz, długa wystawa w Zamościu i szereg innych. Podczas przygotowań do tej właśnie wystawy Pracownia przeżyła coś strasznego. Do sali miało miejsce włamanie, o którym już wcześniej trochę opowiadałem. Przepiłowano kraty w oknach, odsunięto szafy z kolekcjami od ścian, odkręcono „plecy szaf” (od przodu były kłódki). W poniedziałek rano gnałem swoim maluchem z pracy w komunikacji do MDK. Zastaliśmy ruinę i zniszczenia. Kolekcji nie było. Rozpacz. Milicja. Poszukiwanie sprawców. Potem sąd. Część udało się odzyskać. To był 1986 rok.

Fragment wnętrza Rakolandu. Na podwyższeniu widzimy stanowiska do prac modelarskich. Dalej w tle, na ścianie wiszą mapy operacyjne. Pierwsza po lewej to imponująca mapa do działań na Pacyfiku

Działałem już wówczas mocno w „Solidarności”. Wystąpiłem z pomocą i poparciem ówczesnej pani dyrektor Teresy W. do dyrekcji MZK (Miejskich Zakładów Komunikacyjnych) o udostępnienie sali mieszczącej się przy ul. Redutowej, w zajezdni autobusowej. Sala była od dłuższego czasu wyłączona z eksploatacji. Wraz z kolegami z NSZZ „Solidarność”, która w tym okresie działalność Pracowni objęła swym patronatem, salę przy Redutowej wyszykowaliśmy jak najlepiej mogliśmy i umieliśmy. Przez 22 lata tam była siedziba PMiHW. Zmiana nazwy Pracowni nastąpiła po Zamościu, właśnie podczas zmiany miejsca funkcjonowania. Wtedy część kolegów postanowiła „pójść na swoje”, nieco w tym po cichutku pomagałem… Na Bemowie pojawił się klub, z czasem nazwany po prostu „Yelonky”.

Siedziba przy Redutowej okazała się zdecydowanie najlepsza. Z czasem zyskała miano „Rakolandu”. To tu przybywali do nas koledzy z Krakowa. Bywało, że zostawali spać. To tu wpadali Austriacy z Wiednia czy Niemcy z Monachium lub Kolonii, później Berlina. Rakoland dysponował ponad 250 metrami kwadratowymi powierzchni, był tam gabinet metodyczny, „zwyżka” z profesjonalnymi stanowiskami modelarskimi, „pokój zwierzeń” do prac sztabowych. Bez problemu mieściliśmy się z mapami operacyjnymi, łączyliśmy szkolenia, modelarstwo, bitwy i mnóstwo prac skierowanych na zewnątrz. Po fatalnej decyzji o likwidacji zajezdni, po pozbawionym wyobraźni podejściu władz, Pracownia stanęła przed trudnym pytaniem: co dalej? Życzliwość dyrekcji ZWPEK pozwoliła na kolejne przemieszczenie. Piątą już siedzibą jest dzisiejszy ZWPEK, ponownie przy ulicy J. Brożka.

Dawna sala i przebita ścianka działowa to namiastka sali szkoleniowo-bojowej. Połowa tego, co na Redutowej. Piwnica (salka nr 16) to miejsce, w którym można to i owo budować. Nie mamy warunków do normalnej działalności modelarskiej. Improwizujemy stanowiska chuchając i dmuchając na wykładziny, osłaniając się foliami i zabezpieczając tak stoły, jak i podłogę. Im więcej jest modelarskiej dłubaniny, tym mniej jest miejsca na bitwy. Na Redutowej było normą toczenie dwóch różnych bitew, wykonywanie prac modelarskich na zwyżce, szkolenia w gabinecie. To się działo permanentnie i praktycznie codziennie, w dodatku jednocześnie… W otoczeniu ludzi dorosłych wszyscy członkowie PMiHW musieli się właściwie zachowywać. Mam tu na myśli fakt, że praca zajezdni funkcjonującej cała dobę zobowiązywała do odpowiednio poważnego zachowania. Nikt nie biegał po korytarzu, nie wrzeszczał, nie tłukł w drzwi. Sami sobie sprzątaliśmy, zmywaliśmy, wynosiliśmy śmieci. Ten zestaw zwyczajów przenieśliśmy wracając na Brożka. Dlatego jesteśmy absolutnie odróżniający się na plus od innych. Z dobrych zwyczajów udało się też zachować dostępność sali. Na Redutowej praktycznie zawsze ktoś w Pracowni był. Przez cały rok, całą dobę nieraz. To była taka enklawa, specjalne miejsce na Ziemi. Byliśmy ulubieńcami załogi, dumnej, że jest u nich coś, czego nikt inny nie ma. Na Redutowej bywali prezydenci, ministrowie, posłowie i senatorowie, burmistrzowie i naukowcy. Muzealnicy i historycy, z kraju i z całej Europy. Sądzę, że nie tylko ja długo jeszcze właśnie Rakoland będę bezwzględnie pamiętał jako najlepszy czas Pracowni.

Pozostaje mieć nadzieję, że z czasem i tu w ZWPEK-u będziemy mogli rozwinąć przetrącone skrzydła, że ponownie zaskarbimy sobie życzliwość i przychylność władz.

Wargaming (w wydaniu figurkowym) to nie tylko modelarstwo, ale także próba zasymulowania wojny poprzez grę toczoną z udziałem modeli i w oparciu o opracowane specjalnie do tego zasady. Wiem, że podczas rozgrywek opieracie się na własnych zasadach pracownianych. Jakich okresów one dotyczą i ile zbiorów przepisów posiadacie?

U podstaw podejścia do tego tematu legło przekonanie, któremu jesteśmy wierni do dziś, że choć przeniesiony z języka angielskiego termin: „wargaming” rzeczywiście oznacza grę wojenną w tzw. dowolnym tłumaczeniu, to jednak my – dawniej w Klubie, dziś w Pracowni – zupełnie inaczej pojmujemy, postrzegamy i rozumiemy to zagadnienie.

Wszystkie istniejące systemy – niezależnie od skali i niezależnie czy tworzone dla figur czy do „planszówek” – rzeczywiście i od podstaw były (nawet i chyba przede wszystkim) już przez autorów rozumiane jako właśnie gra. Nigdy nie było tak ani w Klubie, ani w Pracowni. Od zarania – jak wspominałem już kilkukrotnie w odpowiedziach na poprzednie pytania – to, co mieliśmy w głowach, bo poznaliśmy z literatury albo z rozmów z uczestnikami lub osobami o większej wiedzy historycznej, z czasem na bazie docierania do jak najbardziej wiarygodnych informacji i szczegółów służyło do opracowania takich rozwiązań, by postawić siebie i partnerów w następującej sytuacji. Oto jest skala liczbowa, według której „wystawiamy” określone formacje. Choćby bataliony piechoty do II wojny światowej, okres po 1943 r. Znamy więc skład jednostki. Mamy raz na zawsze przyjęte parametry skali naszego terenu na lądzie. Mamy stałe określenie stwierdzające: widzę w płaskim terenie przy optymalnej pogodzie na taką odległość, mój głos niesie się na taką odległość. Mamy zbudowany teren, ze świadomym „przekoszeniem” skali (figury i sprzęt 1:72, ale teren 1:100). Mamy mapy, na których użyty jest jednolity przelicznik wielkości terenu. Do wszystkich działań. Mamy ustaloną, również jednolitą, jednostkę czasu, w którym coś się dzieje. Identyczną dla wszystkich okresów. Niezależnie więc od tego, czy w którymś z okresów „działamy” symultanicznie, czy turowo, wspomniane parametry są jasne dla wszystkich i przeciwników stawiają w obiektywnie równej pozycji.

Kolejnym istotnym założeniem, również fundamentalnym, jest fakt, że to, co dzieje się na makietach, na morzu, czy w powietrzu ma być dokładnym odzwierciedleniem woli, talentu, kreatywności, zdolności i pomysłowości oraz umiejętności dowódcy. Oczywiście, w różnych poszczególnych przepisach pracownianych jest masa elementów losowych, która realizację woli owego dowódcy komplikuje (i dobrze, bo tak bywało), ale nadal z jego decyzji i cech mają wywodzić się rozstrzygnięcia. Czynnik „gry” jest tu więc zminimalizowany do absolutnie niezbędnego minimum. Tylko nieliczni, i to bardzo się upierając, w jakimś stopniu mogą nasze przepisy (z uporem godnym wczesnych osadników) nadal i dla uproszczenia nazywać jakąś odmianą gry. Każda toczona akcja jest poprzedzona – zwykle przez autora scenariusza – wprowadzeniem informującym co do miejsca, czasu, ostatnich wydarzeń, położenia własnego i nieprzyjaciela. Jest logistyka, pogoda, wywiad. Oczywiście jakaś część tych informacji jest niepełna, czasem planowo nieprawdziwa, czasem mocno spóźniona. Zwykle zresztą autor scenariusza opiera się na jakimś prawdziwym wydarzeniu, często z innej epoki niż ta, w której za moment strony dostaną zadania i wyznaczone cele do osiągnięcia. Część informacji jest podawana ogólnie, wszystkim, część dostają odrębnie strony. W efekcie wojujący nie do końca mogą znać siły, zadania, cele nieprzyjaciela, nie wspominając już o czynnikach zaopatrzenia, zmęczenia, morale itd. Oczywiście od dowódców wymagane jest minimum znajomości okresu, w którym działania mają być prowadzone. A chodzi tu o stosunki społeczne, religię, zwyczaje, warunki życia i szereg istotnych czynników, które realnie wyciskały piętno na osobach, które niegdyś dowódcze decyzje musiały podejmować. Rzecz w tym, by dowódca rzymskiego legionu nie myślał jak przysłowiowy wódz Apaczów, albo, co gorsza, by prowadzący zuluską IMPI nie wpadł na pomysł ustawiania szyków i prowadzenia ognia salwowego ze zdobycznych Martini Henry… Jakieś minimum wiedzy (zwykle dość wysokie, to kwestia doświadczenia biorących udział w akcji) obowiązuje. Dowódca strony musi zaplanować co i jak będzie chciał zrobić realizując powierzone mu zadanie. Musi umieć konsekwentnie to zrealizować. Czasem, kiedy powołany jest swoisty sztab, bo po jednej stronie jest w akcji kilku prowadzących, ich odprawa i ustalenia muszą być ściśle realizowane. Wszystko musi się dziać w ramach znanych stronom przepisów, ale i w obszarze owych obiektywnych możliwości danego okresu.

Tyle ogólnie. Mamy ponad czterdzieści zestawów przepisów. Praktycznie do każdego z okresów co najmniej jeden. Ale, w wielu okresach mamy tzw. podokresy, co więcej, w wielu okresach istnieją tzw. niszówki. Czym innym jest też fakt, że np. dla II wojny światowej poza podstawowym zestawem przepisów dla wojsk lądowych jest zestaw obowiązujących etatów, jest zupełnie odrębny zestaw dla wojny w powietrzu (skala 1:144), jest odrębny zestaw dla wojny na morzu (skala 1:1800). Są niszówki, bardzo rozbudowane dla: wojny niemiecko-francuskiej 1940 r., wojny w Afryce Północnej, operacji „Barbarossa”. Są też odrębne niszówki morskie: Bitwa na Atlantyku (Ubooty kontra konwoje) czy początek wojny na Pacyfiku (lotniskowce i lotnictwo morskie). Podobnie jest choćby w średniowieczu, bo mamy je w wydaniu podstawowym w dwóch wariantach: wczesnym i późnym, ale mamy do tego jeszcze szereg niszówek, np. krucjaty, Hastings.

Mógłbym o tym mówić naprawdę długo. Celowo opowiadam ogólnie o tych sprawach, bo niestety, byli tacy, którzy wynosili na zewnątrz – bez pracownianej czy mojej zgody – różne nasze opracowania, gorzej, nazywając je inaczej prezentowali tu i ówdzie jako własne. Głupio, bo i ludzi znam, wstyd i pusty śmiech ogarnia, jak się na różnych stronach, czy forach, widziało nasze „patenty” w akcji… Dlatego niewiele, nawet na naszej stronie, prezentujemy i udostępniamy z naszych przepisów. Smutne i przykre doświadczenie uczy skutecznie, zapewniam.

Kiedy i jak powstawały te zasady? Czym się kierowałeś przy ich tworzeniu jako autor wraz z osobami z Tobą współpracującymi?

Trochę już informacji w poprzednich odpowiedziach w tej kwestii się przewijało. Na samym początku okresy były pochodną tego, jakie – przede wszystkim – figury można było kupić. Takimi były w początku lat siedemdziesiątych trzy: druga wojna światowa, okres wojen napoleońskich i ogólnie rozumiane średniowiecze. Sama oferta była ograniczona, skromna i – z dzisiejszego punktu widzenia – umiarkowana jakościowo. Chcąc znane z literatury właściwe i potrzebne przedmioty mieć, trzeba je było zrobić. Chcąc spróbować wyobrazić sobie jak wyglądała walka, będąc oczytanym i uruchamiając wyobraźnię, wymyślało się kolejne kroki. Dlatego z gronem zaczynającym ze mną tą przygodę najpierw ustaliliśmy podstawowe i do dziś obowiązujące standardy. Były z czasem korygowane, fakt. Ale są fundamentem wszystkich poczynań. Mając te standardy (wspominałem o nich poprzednio) należało popatrując przez pryzmat skali ustalić odległości. Potem już poszło gładko. Długość ruchu, trzy sekundy, trzy czynności. Przykład: wstał, przemieścił się, strzelił. Zaczęliśmy tabelaryzować pewne fragmenty, korygowaliśmy proporcję. Długość ruchu, zasięg broni, szybkostrzelność. Przeciętna uzyskiwana „trafialność”, procent skuteczności. Skala strat liczona w zabitych, rannych, zaginionych. Wychodziło, według dostępnych źródeł, że na podawanych pięciu straconych jeden jest zabity, trzech rannych i jeden zaginiony. Takimi i wieloma podobnymi informacjami się kierowaliśmy.

Dziś, rozwijane przez lata, rozbudowywane, pogłębiane i poszerzane przepisy są na tyle obszerne, ponadto jest ich dla wielu okresów, podokresów i „niszówek” tyle, że jedynie w kategoriach ogólnych mogę odnosić się do pytania. Bywało nieraz tak, że któryś z chłopaków zgłębiał jakieś zagadnienie, bo podczas realizowanych starć wyniki nie wychodziły tak, jak historia to definiowała. Pracowało nad tym kilku, aż przychodził, prezentował i przekonywał, że taka forma będzie najbardziej zbliżona do rzeczywistości. Zresztą, na większość przyjętych uregulowań należy patrzeć tak, że podlegały stałej modernizacji. Kolejne pokolenia ludzi, zwiększająca się z czasem dostępność źródeł, opracowania obcojęzyczne – to wszystko miało wpływ na stały rozwój. Ponadto, szybko okazało się, że poza przepisami regulującymi co i jak mechanicznie na polu walki ma się odbywać – potrzebne są zupełnie inne uregulowania, obejmujące inne sfery. Do przepisów lądowych II wojny światowej szybko musiały powstać zestawy obowiązujących etatów dla praktycznie wszystkich typów oddziałów występujących we wszystkich wojujących armiach… Zaraz potem, podobną, palącą, potrzebą stało się przeniesienie różnic doktrynalnych, taktycznych czy różnic wynikających z posiadanego sprzętu niebojowego. Służba łączności, kierowanie ogniem, wyszkolenie zaczęło się przekładać na parametry możliwości bojowych.

Jedna z rozgrywek w Rakolandzie. Jak widać, mimo wykorzystania dużej liczby płyt, sala była na tyle przestronna, że można było dołożyć kolejne

Trwały nieraz zażarte dyskusje nad zróżnicowaniem „uprawnień” czy możliwości różnych formacji. Ktoś, kto sympatyzował np. z siłami Wielkiej Brytanii w okresie napoleońskim, czytał autorów anglojęzycznych, choćby osławionego Nafzigera, nie chciał zwykle zaakceptować tak wprost różnic punktowych i bonusowych między formacjami Gwardii w wydaniu Wielkiej Brytanii, a Starej Gwardii w armii Napoleona. Takich szczególików było tysiące. Do przepisów wykonawczych „wpychały się” niejako coraz to nowe aspekty. Od zarania dziejów staraliśmy się nie umieszczać w naszych opracowaniach informacji czysto historycznych. To, że wiedza historyczna, wojskowa, militarna, geograficzna, przemysłowa, rosła w szybkim tempie, pozwalało sądzić, że w przepisy wtłaczamy jedynie niezbędne wprowadzenie i podstawowe normy. Z czasem, kiedy okresów było coraz więcej, samych przepisów też, jako naturalna konsekwencja pojawiło się inne zjawisko. Było to boleśnie zauważalne, narastające „zanikanie” wiedzy u nowych, młodszych, dołączających kolegów, potem uczestników.

Ta sytuacja spowodowała, że do poszczególnych przepisów zaczęliśmy dołączać kompendium wiedzy teoretycznej. Rozwój techniki i możliwości Pracowni spowodował z kolei, że pojawiać się zaczęły w kolejnych egzemplarzach przepisów zdjęcia. Również naszych, wykonanych już modeli, ale i np. obowiązujące schematy szyków. Dziś, kiedy od lat wszystko jest unormowane, urok systemu polega na jego niezamknięciu. Pozostaje otwarty, w każdym okresie są obszary, nad którymi można nadal twórczo pracować. To też jedna z cech charakterystycznych, ważnych, bo jeśli ktoś zaproponuje, uzasadni, pokaże jak coś należałoby zmienić lub wprowadzić, zostanie to wprowadzone i zmienione. Oczywiście, w żadnym wypadku nie mogą być naruszone fundamentalne podstawy. One to właśnie świadczą o spójności i trwałości ponad czterdziestoletniego już mikroświata PMiHW.Ta sytuacja spowodowała, że do poszczególnych przepisów zaczęliśmy dołączać kompendium wiedzy teoretycznej. Rozwój techniki i możliwości Pracowni spowodował z kolei, że pojawiać się zaczęły w kolejnych egzemplarzach przepisów zdjęcia. Również naszych, wykonanych już modeli, ale i np. obowiązujące schematy szyków. Dziś, kiedy od lat wszystko jest unormowane, urok systemu polega na jego niezamknięciu. Pozostaje otwarty, w każdym okresie są obszary, nad którymi można nadal twórczo pracować. To też jedna z cech charakterystycznych, ważnych, bo jeśli ktoś zaproponuje, uzasadni, pokaże jak coś należałoby zmienić lub wprowadzić, zostanie to wprowadzone i zmienione. Oczywiście, w żadnym wypadku nie mogą być naruszone fundamentalne podstawy. One to właśnie świadczą o spójności i trwałości ponad czterdziestoletniego już mikroświata PMiHW.

Domyślam się, że za PRL-u ciężko było „zdobyć” jakieś zasady wargamingowe produkcji zachodniej, stąd konieczność stworzenia własnych. Czy później, po 1990 roku, porównywałeś swoje przepisy z jakimiś produkcjami zachodnimi i co sądzisz o tych ostatnich?

Trzy aspekty. Absolutnie szczerze przyznaję, że nie tylko ja, ale i nikt z mojego ówczesnego otoczenia nawet nie myślał o szukaniu gdziekolwiek zewnętrznie jakichkolwiek zasad. Od początku byliśmy absolutnie przekonani, że należy od podstaw stworzyć i upowszechnić zasady własne. To wtedy było tak oczywiste, że wręcz trudno mi sobie wyobrazić, jak mogło by być odebrane, gdyby ktoś ze swoimi, lub gotowymi, bez względu na to, czy zagranicznymi czy krajowymi zasadami się zjawił. Druga kwestia to fakt, że nie brak takowych zasad był podstawą przekonania o robieniu własnych. Tu kilka słów szerzej. Należy pamiętać o mającej w latach siedemdziesiątych miejsce dość specyficznej – powiedzmy delikatnie – linii postępowania władz. Literatura czy pisma specjalistyczne ogólnodostępne podawały jeden zestaw informacji, podobnie przytłaczająca większość dostępnych, polskojęzycznych książek. Natomiast jeśli poczytało się, czy w ogóle posiadało, materiały „z innego obszaru”, występowały ogromne różnice… Należało pozyskać jak najwięcej, zebrać jednych i drugich, poddać jakiejś weryfikacji i przyjąć coś, co wydawać się mogło czymś zweryfikowanym, obiektywnym i prawdziwym.

Dziś wydaje się to mało prawdopodobne, szczególnie dla ludzi młodych i przywykłych do internetu i możliwości stosunkowo szybkiej weryfikacji różnych danych czy informacji. Tylko, jeśli człowiek ze wszystkich dostępnych źródeł dowiadywał się, że najlepszym czołgiem był T-34, jedyną słuszną, najlepszą, doskonale dowodzoną, była zwycięska, robotniczo-chłopska Armia Czerwona, że setkami biedne niemieckie Tygrysy masowo i swobodnie były masakrowane przy każdej możliwej okazji, oraz, że co strzał z rusznicy PTRS lub PTRD to SS-mani sami uciekali ze swych czołgów, to jakieś wątpliwości jednak powstawały. Każdy z sukcesów aliantów zachodnich był z zasady minimalizowany, udane operacje niemieckie były zbrodniczą, bandycką napaścią itd. Z kolei „druga linia propagandowa” z Shermana czyniła super broń. Nie było dla różnych zachodnich bohaterów najmniejszym problem masowo niszczyć w otwartych, czołowych bojach niemieckie wozy bojowe. Przy czym, jedni i drudzy najczęściej „zabijali” oczywiście wyłącznie Tygrysy i Pantery… Jakoś nie było wiele informacji o innych typach pojazdów. Ja celowo z przesadą do różnych czynników się odnoszę. W okresie napoleońskim każdy swoją smalił cholewkę. To w skrócie o bezwzględnym przekonaniu, że należy stworzyć swoje, własne, wolne od propagandowych naleciałości rozwiązania. To aspekt drugi. Wreszcie trzeci. Jesteśmy w Wiedniu. Trzy środowiska. My z Warszawy, część naszych chłopaków, partnerów z Krakowa, razem ponad 10 osób. Mamy do przeprowadzenia szykowaną wcześniej bitwę. Brytyjczycy kontra Francuzi, okres napoleoński, zasady rodem z Anglii, uznawane i realizowane na co dzień przez Austriaków, znane po części kolegom z Krakowa.

Sytuacja pierwsza. Rzeka, most, odcinek drogi, płaski, otwarty teren. Po jednej stronie w małej wiosce bronią przeprawy dwa obsadzające wioskę francuskie bataliony lekkiej piechoty. Za wioską w odwodzie pułk (cztery szwadrony) huzarów. Po drugiej stronie rzeki, w ataku cztery bataliony piechoty liniowej brytyjskiej. Brytole ruszają, swobodnie przechodzą przez most (sic!), rozwijają się w linię bojową, co widząc Francuzi dostają „szału bojowego”, wybiegają z bagnetami, następuje salwa brytyjska (mordercza…), lekka piechota już nie istnieje, na widok czego huzarzy rzucają szable i uciekają z pola bitwy. Dla nas to było zdecydowanie za dużo. Wszystko zależało od rzutów określających morale, stan oddziału, wszelkie czynniki typu wola czy rozkaz dowódcy w żadnym przypadku nie miały najmniejszego znaczenia… Dla nas to było zwyczajnie bez sensu.

Sytuacja druga. Jesteśmy w Rakolandzie, Warszawa. Duża bitwa napoleońska. Ponad 1500 Rosjan, około 1000 Francuzów. W akcji ludzie z PMiHW, kilku Krakusów, obserwują Wiedeńczycy. W pewnej chwili idą do szarży dwa pułki rosyjskiej jazdy. Kontrszarżą odpowiadają Francuzi. Liniowa jazda rosyjska chwilę uciera się z pułkiem lansjerów, przebija przez niego, i gnając przed sobą resztki atakuje próbujące zestawić się w czworoboki formacje piechoty liniowej. Włączają się z komentarzem wiedeńczycy z Andrzejem G. na czele. To nie tak. U nas to by było inaczej. Ustawiamy z boku dodatkową makietę, wyciągamy identyczne jednostki. Pada propozycja: pokażcie, proszę, jak by to było u was. Pokazują. Wynik: francuski pułk lansjerów odmówił wykonania rozkazu. Piechota salwą odrzuciła atakujących dragonów rosyjskich. Ci uciekli. Przepisy angielskie. Czytaj, Rosjanie to podludzie. Pytamy, jak by to było, gdyby atakowali Anglicy? Pokaz, wynik: Francuzi pobici na głowę, jazda i piechota rozproszone, straty jazdy (dragoni angielscy) nieznaczne.

Sytuacja trzecia. Przez kilka lat na Redutowej gościliśmy tzw. Grupę C. Mapy, system angielski (celowo pomijam nazwy, nie chcę nikogo dotknąć). Pięknie zestawione malutkie formacje. Coś z 18 ludków na francuski batalion. Zdejmowanie figur po sztuce w miarę naliczania strat. Symultana. Książka z przepisami mocno rozbudowana. Mądrzy, naprawdę wiele wiedzący i umiejący goście. „Uprawiali” wargaming. Lubili to. Myśmy robili swoje, po swojemu. Z trudem panowałem nad tym, by moi, nie mogąc się nadziwić jak to jest, nie komentowali…

Proszę zwolnić mnie od porównywania gier figurkowych czy planszowych z naszym systemem. My staramy się dać prawo dowódcy do myślenia, do planowania, do reagowania w miarę możliwości i umiejętności na przebieg akcji. Nie gramy. Myślimy i rywalizujemy ze sobą. Jasne, że losowość i masa nieprzewidywalnych spraw różnie wpływa na wynik. Nie jest tak, że wszyscy nad wszystkim panują. Nie można przegiąć w drugą stronę. Szanuję gusta i przyzwyczajenia innych. Są przecież tacy, którzy zachwycają się dziś grami komputerowymi (niestety zwanymi „strategicznymi”), są tacy, którzy z zapałem sprzyjają planszówkom, są dobierający sobie i modyfikujący na swój sposób zachodnie propozycje.Dziś w użyciu są przecież i różne skale, tak wielkościowe, jak przelicznikowe. Nie wspominam o wszelkim „fantasy”… Wszystkiego najlepszego. Niech robią to, co im najbardziej odpowiada. W końcu każdy z nas, mając swoją wiedzę, wyobrażenie, doświadczenie, świadomie wybrał, co mu odpowiada.

Cenić, jak sądzę, należy tych, którzy potrafią zdefiniować swoje zainteresowania, zorganizować się tak, by móc poświęcać dużo czasu, pozyskiwać wiedzę, spełniać swoje marzenia i wyobrażenia. Od zawsze uważałem, że wszyscy powinniśmy się łączyć, wymieniać doświadczeniami, stanowić i tworzyć spójne środowisko. Co więcej, zmierzać do utworzenia w Warszawie centralnego ośrodka, który łączyłby wszystkie nasze środowiska. Modelarzy, makieciarzy, dioramistów, figurkowców, planszowców… Może nie „fantasy”, bo nam chodzi o wiedzę, umiejętności, historię. Jestem w trakcie czynienia kroków mających na celu stworzenie czegoś takiego. Trzeba próbować. Ze swojej strony zapraszam do współpracy.

Druga część wywiadu

Strona PMiHW

Dyskusja o artykule na FORUM STRATEGIE

Autorzy: Sławomir Rakowiecki, Raleen
Zdjęcia: PMiHW

Opublikowano 14.06.2015 r.

Poprawiony: poniedziałek, 15 czerwca 2015 07:01