Greyhound

  • Drukuj

Reżyseria: Aaron Schneider
Scenariusz: Tom Hanks
Premiera: 10 lipca 2020 (świat)
Produkcja: USA
Czas trwania: 1 godz. 31 min.

W 2020 roku na platformie streamingowej Apple+ miała miejsce premiera filmu „Misja Greyhound” w reżyserii Aarona Schneidera. Ponieważ dotychczas interesowałem się głównie niemieckim punktem widzenia na Bitwę o Atlantyk, uznałem ten film za dobrą inspirację do poszerzenia horyzontów. Ochrona konwojów przez niszczyciele, fregaty czy korwety to równie epicki temat, jak skryte polowanie na statki handlowe. Niemniej, jeszcze przed obejrzeniem filmu, zapoznałem się z kilkoma bardzo skrajnymi recenzjami, raczej negatywnymi. Chciałbym do nich dodać swoją, w której zawrę kilka historycznych polemik z filmem.

Przechodząc do filmu samego w sobie. Scenarzystą i odtwórcą głównej roli jest Tom Hanks – znany z wyboru postaci nieoszczędzanych przez fabułę. „Apollo 13”, „Cast Away – poza światem”, „Kapitan Philips”, „Szeregowiec Ryan” – to tylko kilka przykładów. Filmami, gdzie radzi sobie z poważnymi problemami, a nie cierpi, są takie, w których jego postać pokonuje je brakiem świadomości skali zagrożenia („Forrest Gump”) lub pogodą ducha („Terminal”).

Aktor łatwego życia nie ma też w „Misji Greyhound” (zwanej dalej w recenzji po prostu „Greyhoundem”), w którym zmierza się z wyzwaniami komandora Ernesta Krause, walczącego na pokładzie niszczyciela klasy Fletcher „Greyhound”. Krause jest dowódcą konwoju HX-25 przemierzającego Atlantyk w lutym 1942. Tutaj słyszałem już pewne kontrowersje dotyczące kwestii wyboru osoby dowodzącej konwojem. Jakie kompetencje miał przedstawiciel strony wojskowej, a jakie cywilnej. Nie będę wnikał w ten wątek z braku odpowiedniej wiedzy. Mogę jednak wskazać pierwszy problem, jakim jest wybór konwoju i okresu Bitwy o Atlantyk. Po pierwsze, konwoje o tym oznaczeniu kodowym w tym czasie miały już trzycyfrowe numery. To oczywiście zupełnie nieistotny detal, na który narzekają takie marudy jak ja. Niemniej można było wybrać coś innego, gdyż HX były szybkimi konwojami, raczej umiarkowanie niepokojonymi przez Kriegsmarine (jak na masę bezpiecznie przeprawionych statków i ilość samych konwojów HX). Choć, co trzeba przyznać, to tutaj zaatakowały duże okręty nawodne, jak „Admiral Sheer” czy „Scharnhorst”. Kto wie, może opis masakry konwoju HX-84, walki z przeważającym przeciwnikiem i poświęceniem HMS „Jervis Bay” byłby trafniejszy.

Bohaterowie, jednostki i pokazywana bitwa są fikcyjni, wykreowani przez Cecil Scott Forestera w powieści „Good Shepard”, na podstawie której Hanks napisał scenariusz. Ten fakt nie jest niczym złym. Wszak U-96 w niesamowitym filmie „Das Boot” Wolfganga Petersena również doświadczył przygód kilku innych kapitanów U-Bootów, zebranych w jednym filmie. Problem leży gdzie indziej. Scenariusz trafił na nieco niewłaściwy okres (luty 1942), aby móc zaprezentować to, co ujrzeliśmy na ekranie. Gdyby opisana sytuacja miała miejsce rok później, narzekanie byłoby o wiele mniej uzasadnione.

Porównanie „Greyhounda” z „Das Boot” jest z mojej strony dość okrutne, gdyż tutaj nie ma porównania. To jakby „Tajemnicę Westerplatte” zestawić ze „Stalingradem” z 1993 roku, czy „Kompanią braci”.

Zwróćmy uwagę, że dla Amerykanów to ledwie początek zmagań z flotą podwodną Dönitza. Ich doświadczenie i możliwości pozostawiały wiele do życzenia. Od ochrony północnych szlaków większym problemem była przegrywana wojna na Pacyfiku, a także „Raj U-Bootów” w Zatoce Meksykańskiej, gdzie Niemcy dosłownie przetrzebiali flotę handlową. Zatem widoczny na początku filmu bardzo profesjonalny pościg za pierwszym U-Bootem, kończący się jego szybkim zatopieniem, to podejrzana kwestia. Zresztą… Amerykanie zdobyli swojego pierwszego fraga dopiero 10 kwietnia 1942 na U-85. Natomiast w tym konwoju zatapiają aż 4 (!) U-Booty przy stracie zaledwie 7 statków, w tym chyba tylko jednego tankowca. Taki wynik byłby dla Niemców pyrrusowym zwycięstwem i wywołałby wiele dyskusji w sztabach. W rzeczywistości, w tym czasie Niemcy nie stracili żadnego U-Boota na północnym Atlantyku, a sam teatr działań wojennych został mocno zlekceważony przez Unterseebootwaffe, które koncentrowało się na Morzu Śródziemnym i Zatoce Meksykańskiej.

Zachowanie U-Bootów w filmie jest absolutnie nielogiczne. W ciągu dnia wielokrotnie wynurzają się w bezpośredniej bliskości okrętów eskorty. Wspomniany pierwszy U-Boot podpływa do konwoju na bliską odległość… i odpływa. Ścigający go „Greyhound” oddala się od konwoju, w efekcie odsłaniając swój sektor, co kończy się utratą pierwszego statku. Taka taktyka ze strony Niemców, miałaby sens, gdyby po odciągnięciu niszczyciela do środka konwoju wpłynęło całe wilcze stado. No i dałoby radę uciec, a nie sztucznie narażać się za dnia.

 

 

Zawężenie perspektywy jest w „Greyhoundzie” dużym problemem. Wszystkie jednostki znajdują się bardzo blisko siebie, niemalże stykając się burtami. Atakujące U-Booty zachowują się bardziej jak ścigające się zdalnie sterowane modele na torze, niż pięćdziesięciometrowe stalowe cygara, których nie da się zatrzymać w miejscu. Twórcy chyba zdawali sobie sprawę z przesadnej integracji, więc mamy scenę, gdzie frachtowiec dosłownie ociera się o Fletchera w eksplozji iskier.

Na żadnym z wynurzonych okrętów podwodnych nie widzimy wachty, zupełnie kluczowej dla nawigacji w czasie ataku. Żadnej dyskrecji, powolnego i ostrożnego podchodzenia, które tak doskonale ukazano w „Das-Boot”. Ponieważ w amerykańskich filmach noc jest jasna, tyle że niebieska, widoczność okazuje się wtedy świetna. Bomby głębinowe wybuchają obok niszczycieli, nie powodując żadnych strat. Okręty podwodne zamiast masakrować odsłonięte frachtowce atakują okręty eskorty, w tym próbują je storpedować od dziobu. Krótko mówiąc: Niemcy zapomnieli, że nie są w grze komputerowej i jeden błąd zabije dosłownie całą załogę. Dodatkowym smaczkiem są zupełnie niehistoryczne i współczesne stylem godła okrętów podwodnych, zajmujące cały kiosk. Główne nemezis Toma Hanksa nosi wielkiego wilka o zakrwawionych kłach, który raczej przypomina koszulki z Żołnierzami Wyklętymi i napisami „Śmierć wrogom ojczyzny”, jakie można kupić na jarmarkach.

Najbardziej „magiczną” sceną jest pojedynek artyleryjski między dwoma eskortowcami a znajdującym się między nimi U-Bootem. Odległości są mniejsze niż 100 metrów (marynarze narzekają, że wróg jest poniżej depresji działa) i nikt nie może trafić w U-Boota, który poważnie zagraża okrętom nawodnym! Przypomina to salwy burtowe na filmach przygodowych o piratach!

Innym aspektem fantasy jest kapitan okrętu z wilkiem, włamujący się do radiowęzła Greyhounda i ogłaszający demotywujące komunikaty o zabiciu załogi i płaczu ich żon, a także o nadchodzącym ataku wilczego stada. Potem zaczyna wyć do mikrofonu, aż zniesmaczony Hanks każe zmienić kanał.

Pomijam już oczywiste przeszkody techniczne takiej akcji oraz zupełnie nieostrożnego zachowania podwodniaka. Ocena moralności czegoś takiego jest trudna, lecz zaryzykuję stwierdzenie, że także pośród niemieckich marynarzy zostałoby to źle ocenione. Przed incydentem z „Laconią” (wrzesień 1942) i Dönitzowym rozkazem „Laconia Befehl” zabraniającym pomagania rozbitkom, raczej starano się przestrzegać pewnych zasad humanitaryzmu. Trzeba przyznać, że kontrastowało to ze zbrodniami wojennymi krążowników pomocniczych.

Warto zwrócić uwagę, że w tamtym czasie w opisywanej lokacji Niemcy nie formowali wilczych stad, gdyż nie było takiej potrzeby. Wyłapywali samotnie płynące statki (lonery), co było o wiele bezpieczniejsze, a także pozwalało terroryzować o wiele większy obszar.

Ostatecznie ten najgorszy U-Boot zostaje zatopiony dopiero po wejściu w zasięg brytyjskich samolotów, pierwszą salwą zrzuconą z Consolidated PBY Cataliny. Tak, twórcy oszczędzili i zrenderowali jeden model samolotu, który pojawia się u wybrzeży USA, jak i UK. Choć RAF oczywiście posiadał swoje Cataliny, to jednak oczekiwałbym tutaj bardziej brytyjskiego akcentu.

Samych efektów specjalnych nie chcę oceniać, gdyż nie są dla mnie najważniejsze w filmie. Zdecydowanie bardziej przeszkadzała mi banalność fabuły. Właściwie cały film to nieustanna walka i przygotowania do niej. Nie mamy za bardzo scen życia okrętowego, jakiegoś zbliżenia na problemy marynarzy. Przez 90% czasu widzimy skupienie na Tomie Hanksie, co wobec faktu napisania przez niego scenariusza wygląda mocno narcystycznie. Aktor ma praktycznie jedną minę przez cały film, co sprawia, że nie sposób dostrzec w tym głębi i życia. Nigdy się nie cieszy, a nieustannie toczy jakąś jałową psychomachię. Pierwotnie można się nabrać, że po prostu jest strapiony losem swej załogi i konwoju, lecz absolutna statyczność mimiki nie pozostawia dla mnie wątpliwości, że mamy do czynienia z dość amatorską próbą oddania stresu. Pomimo dramatycznej tematyki filmu, serce mogą poruszyć w zasadzie dwie sceny. Jedną jest pogrzeb poległych na pokładzie, który oznacza wrzucenie ciał do wody. Gorzkim momentem jest nieudana próba oddania Neptunowi trzecich zwłok, które blokują się na marach i trzeba nimi „stuknąć” o reling, co obdziera rytuał z dostojeństwa. Co więcej, tym poległym był ulubiony steward Krausego.

 

 

Drugą sceną jest konieczność wybrania mniejszego zła przez kapitana. Waha się między przeznaczeniem czasu na ratunek rozbitków z płonącego tankowca, a pomocą innemu atakowanemu niszczycielowi. Ostatecznie wybiera rozbitków, których odnajdują tylko czterech, a pozbawiony wsparcia niszczyciel zostaje ciężko uszkodzony. Ta scena miała swój potencjał, ale zbyt oczywisty wynik go niweczył.

Moim zdaniem bardzo dziwną próbą było wzruszenie widza epizodem, w którym Krause prosi o przyniesie mu kapci, które zresztą dostał od żony na pożegnanie przed rejsem. Stopy mu krwawią od ocierających butów i jeszcze przynajmniej dwukrotnie pojawiają się zbliżenia na jego męczeńską krew. Z całym szacunkiem, ale obdarte stopy to bardzo powszechna kontuzja żołnierska, a w porównaniu z wieloma innymi możliwymi problemami, nie należy do najgorszych. Co więcej, kapitan na okręcie nie zalicza się do tych żołnierzy, dla których podobne obrażenia to niebezpieczeństwo.

Religijność odgrywanej postaci także wykracza moim zdaniem poza pewien realizm. Właściwie cała pula działań i myśli bohatera, poza kwestiami służbowymi, to modlitwy i deklamowanie cytatów z biblii. Poza tym Ernest Krause jest androidem. Jedyny raz, kiedy możemy go podejrzewać o jakieś żywsze emocje, to wspomniany pogrzeb.

Film kończy się maksymalnie patetycznym ujęciem, przypominającym anegdotyczne już sceny z powiewającą amerykańską flagą. Otóż Hanks schodzi powoli do swojej kajuty po nieprzerwanej służbie. Kroczy wolno, majestatycznie. Mamy przebitki z ukazanej na początki sceny wymiany prezentów z żoną. Widać, że bardzo tęskni. W kadrze pojawia się obrazek z Chrystusem i kolejnym cytatem z biblii. Aktor zdejmuje zakrwawione kapcie i nareszcie może spocząć odpoczynkiem wojownika.

Wielkim rozczarowaniem była też muzyka. Przez film przewijały się absolutnie stockowe bębny wojny lub majestatyczne/złowrogie skrzypce, a ciekawie brzmiał jedynie ponury gwizd na granicy syreny, słyszany w trakcie pojawiania się U-Boota. Tak, to nieco przerażało, ale film nie powinien zawierać zaledwie jednej nuty. Ponownie nie ma nawet porównania z „Das Boot”. Ścieżka dźwiękowa z „Greyhounda” to uniwersalny hollywoodzki OST, który mógłby pojawić się w dowolnym dramatycznym filmie.

Napięcia i jakiejkolwiek atmosfery nie odczułem. Po którymś z kolei wyminięciu niemieckiej torpedy o centymetry wiedziałem, że Greyhound jest niezatapialny. Warstwa dydaktyczna filmu również nie wzbija się na wyższe poziomy. Mam tutaj na myśli ilość informacji, jaką można przyswoić po obejrzeniu. Poznawszy „Das Boot” jako nastolatek, uzyskałem pewne ogólne wyobrażanie problematyki walki podwodnej i wiele całkiem szczegółowych informacji. Liczne sceny „U-Boota od kuchni”, a także perfekcyjnie pokazane skomplikowanie namierzania celu i wystrzelenia choć jednej celnej torpedy, pozwalały przekonać się, jak bardzo intelektualna była to wojna. Tutaj jesteśmy zasypywani niekończącymi się meldunkami, anonimowymi cyframi i zupełnym chaosem na pokładzie. Niczego się nie dowiedziałem, a wręcz osoba niemająca zupełnie pojęcia o wojnie na morzu, może nabrać wielu skrajnie fałszywych przekonań.

Tomasz Raczek recenzując „Tajemnicę Westerplatte” napisał: „(…) Chochlew poprawił nam na ekranie historię walki o Westerplatte tak niewprawnie jak 81-letnia staruszka z Borja pod Saragossą, która niedawno postanowiła odświeżyć fresk przedstawiający Jezusa i zamieniła go w bohomaz”. Identyczna przypadłość zakaziła „Greyhounda”, z tą różnicą, że mamy do czynienia z amerykańską chałturą w stylu ograniczonego budżetowo Hollywoodu.

Dyskusja o filmie na FORUM STRATEGIE

Autor: Jakub „SPIDIvonMARDER” Orłowski
Zdjęcia: materiały promocyjne producenta filmu

Opublikowano 07.01.2021 r.