1917

  • Drukuj

Reżyseria: Sam Mendes
Scenariusz: Sam Mendes, Kristy Wilson-Cairns
Premiera: 24 stycznia 2020 (Polska), 25 grudnia 2019 (świat)
Produkcja: Stany Zjednoczone, Wielka Brytania
Czas trwania: 1 godz. 59 min.

Od setnej rocznicy zakończenia I wojny światowej minęły już dwa lata. I choć nastał teraz czas innych rocznic, ponury konflikt sprzed wieku nadal stanowi dobry materiał dla kina wojennego. Najnowszy film Sama Mendesa „1917” przedstawia nam nieco stereotypowy obraz wojny okopowej, próbując nadać sens czemuś, co jawi się jako bezsensowne.

Najsłabszym punktem tej produkcji okazuje fabuła, a właściwie główna jej oś. Oto dwóch szeregowych żołnierzy brytyjskich zostaje wysłanych z rozkazem do dowódcy oddziału, który za daleko wysforował się w natarciu. Mają się przedrzeć przez terytorium zajmowane do niedawna przez Niemców. Ci ostatni, jak zapewnia dowództwo, wycofali się, przynajmniej chwilowo. Brytyjski generał postanawia wykorzystać, że brat jednego z żołnierzy służy w jednostce, do której mają zanieść rozkaz. Liczy na to, że niezależnie od subordynacji wobec przełożonych, żołnierza będą motywować więzy rodzinne. Historia to zupełnie nieprawdopodobna. Tym bardziej, że ledwo obaj opuszczą własne okopy, wkraczając na ziemię niczyją, dostrzegamy na niebie samoloty, które potem pojawiać się będą jeszcze kilkakrotnie. Widzimy, że alianci panują w powietrzu. Później przekonamy się, że jeden z samolotów dysponuje małymi bombami, ręcznie zrzucanymi przez pilota. Powstaje więc pytanie, dlaczego dowódca nie zdecydował się na przekazanie rozkazu wysyłając samolot i zrzucając jakąś paczkę albo zasobnik na pozycje wspomnianego oddziału, a skoro już wysłano żołnierzy, to dlaczego tylko dwóch i tak niskich rangą.

 

 

Wiemy, że na wojnie zdarzają się sytuacje odbiegające od norm i regulaminów. Reżyser zapewnia, że scenariusz opiera się na autentycznej historii zasłyszanej przez niego od dziadka. Nie mamy powodów mu nie wierzyć. Rzeczywiście Alfred Mendes służył jako goniec w 1 Brygadzie Strzelców, a wydarzenia zaprezentowane w filmie luźno nawiązują do bitwy pod Passchendaele (1917). Co więcej, okazuje się, że dziadek reżysera w swojej autobiografii zawarł więcej takich historii. Fakt, że misję wykonuje tylko dwóch żołnierzy, nie wydaje się zupełnie nierealistyczny, zwłaszcza gdy spojrzymy na dawniejsze epoki historyczne, kiedy nawet z ważnymi rozkazami wysyłano pojedynczych ludzi. Uważano, że w pojedynkę łatwiej będzie im dotrzeć do celu. Inna sprawa, że w takiej sytuacji najczęściej tę samą misję wykonywało kilku posłańców. Być może tak było również tutaj, ale my o tych innych się nie dowiadujemy, bo fabuła skupia się całkowicie na dwóch głównych bohaterach. Jak to bywa w sytuacjach, gdy pewnych rzeczy nie da się racjonalnie wyjaśnić, pojawiają się interpretacje, że w rzeczywistości film stanowi metaforę. Nie są one bezzasadne, bo dzieło Sama Mendesa nie do końca wpisuje się w schematy kina wojennego.

 

 

Wraz z dwoma młodymi żołnierzami, Blake’iem – granym przez Deana Charlesa-Chapmana, i Schofieldem – granym przez George’a MacKay’a, przyjdzie nam przemierzyć rejon niedawnych walk, poczynając od własnych okopów, poprzez ziemię niczyją i pozycje niemieckie, aż do terenu położonego w głębi owych pozycji, gdzie na każdym kroku może kryć się nieprzyjaciel. Kamera skupia się niemal całkowicie na dwóch głównych bohaterach. Wraz z nimi poznajemy okropieństwa wojny. Zgodnie z panującymi obecnie trendami, zostały one pokazane w wielu miejscach bardzo szczegółowo. Reżyser oszczędza nam jednak trochę okopowego błota. Pozycje brytyjskie, skąd obaj żołnierze rozpoczynają wędrówkę, jak na warunki I wojny światowej wyglądają dość schludnie. Dalej będzie już gorzej. Nie zabraknie w filmie scen przypominających ucieczkę z podziemi w stylu Indiany Jonesa i przekradających się przez Morię bohaterów „Władcy pierścieni”. Jeden z żołnierzy wykona długi, szaleńczy bieg, niczym Forrest Gump. Znajdziemy sceny przedstawiające życie ludzi w objętym wojną mieście, jako żywo nawiązujące do różnych produkcji o Stalingradzie, takich jak „Wróg u bram”. Mamy też typowy dla wielu filmów motyw przeklętego miejsca, co do którego bohaterowie od początku mają złe przeczucia. Nawiązań można znaleźć więcej… Odyseja dwóch żołnierzy bywa porównywana do podróży przez piekło Dantego. Mnie jednak, za sprawą nieco filozoficznych, a zarazem typowo żołnierskich rozmów „o życiu” Blake’a i Schofielda, bardziej przypomina ona wędrówkę Don Kichota i Sancho Pansy. Bardzo charakterystyczna jest tu scena kiedy rozmawiają o odznaczeniu wymienionym przez jednego z żołnierzy za butelkę wina. Obie postacie zbudowane zostały na zasadzie przeciwieństwa i choć sceptycznie nastawiony do całego pomysłu Schofield z czasem nabierze przekonania co do ważności ich misji, to z innych powodów niż Blake.

 

 

Największy atut filmu stanowią bez wątpienia zdjęcia i strona wizualna. Widzimy wszystko bardzo dokładnie, z bliska, bez retuszu. Mundury, uzbrojenie, scenografia są bardzo sugestywne i na długo pozostają w pamięci. Reżyser nie oszczędza nam naturalistycznych szczegółów, choć niekiedy brakuje mu konsekwencji. Przez większość czasu kamera umieszczona jest za plecami głównych bohaterów. Daje nam to widok jak w grze komputerowej. Wspominałem, że w pewnym momencie jednemu z bohaterów przyjdzie wykonać szaleńczy bieg. Będzie uciekał przed ścigającymi go niczym zombie przeciwnikami. Znowu pewne skojarzenia z grami komputerowymi aż się narzucają. Spośród obrazów wojny, jakie zobaczymy w filmie, największe wrażenie robią te przedstawiające bombardowanie miasta w nocy. Bardzo charakterystyczne są ostatnie kadry. Jeden z bohaterów wyskakuje z okopu i biegnie wzdłuż frontu ruszającego do natarcia oddziału. Wygląda to nienaturalnie, ale dzięki temu możemy zobaczyć w pełnej krasie klasyczne pierwszowojenne natarcie piechoty, pośród której wybuchają gejzery ziemi wzniecane przez eksplozje pocisków artyleryjskich. I o to chyba chodziło. Cała scena została podporządkowana efektowi wizualnemu. To samo można powiedzieć o dość charakterystycznej scenie w środku filmu, kiedy to główni bohaterowie natrafiają na zniszczone działa niemieckiej ciężkiej artylerii, wokół których widzimy mnóstwo łusek artyleryjskich. Mało prawdopodobne by Niemcy tak się spieszyli, że nie byli w stanie jej ewakuować.

 

 

Konstrukcja głównych postaci nie wygląda skomplikowanie. Ot, mamy dwóch prostych żołnierzy, których los rzucił na front, wyrywając z dotychczasowej normalności. Obaj zostawili w domu rodziny. Jak tylu im podobnych, mają wiele wspomnień, marzeń i trosk, a także przemyśleń, którymi dzielą się w wolnych chwilach. Aktorzy pierwszoplanowi zostali dobrze dobrani do swoich ról i zagrali świetnie. Szkoda, że w przeciwieństwie do filmu jako całości nie spotkało się to z większym uznaniem, choćby podczas tegorocznej gali Oskarów. Być może stało się tak za sprawą tego, iż dotychczas nie byli szerzej znani. Jako ciekawostkę wspomnę, że żadna z dwóch głównych postaci nie pasuje do dziadka reżysera, do którego historii film nawiązuje, natomiast porównując zdjęcia, bardzo przypominał on aktora grającego Blake’a (Dean Charles-Chapman). Z kolei patrząc na twarz Schofielda (George MacKay) przez większość filmu odnosimy wrażenie jak byśmy mieli do czynienia ze zjawą.

 

 

„1917” to produkcja na miarę współczesnego widza i tego co powszechnie nazywa się dziś kulturą obrazkową. Najważniejszy jest efekt wizualny, maksymalnie sugestywny i zapadający w pamięć. Pod tym względem dzieło Sama Mendesa jawi się wręcz jako majstersztyk. Delikatne nawiązania do produktów współczesnej popkultury, jakimi są gry komputerowe, wpisują się w tą tendencję. Fabuła wraz z jej różnego rodzaju nielogicznościami i brakami schodzi na plan dalszy, a tam gdzie trzeba, wyraźnie się ją nagina do potrzeb wizualności. Właściwie to należałoby powiedzieć, że za tą „obrazkowość” bardziej odpowiadają słabości fabuły niż wgniatające w fotel efekty wizualne. Treść została podporządkowana formie. Filmowi nieobce są wątki nie do końca wpisujące się w konwencję kina wojennego. Składają się na nie dyskusje, rozmyślania i widzenia przypominające marzenia senne głównych bohaterów, które można interpretować symbolicznie. Jednak przede wszystkim „1917” to film o wojnie zwykłych ludzi. Wojnie bez patosu, toczonej w błocie, pośród zasieków z drutu kolczastego, gnijących trupów i biegających tu i ówdzie szczurów. To także opowieść o odwadze, determinacji i woli przetrwania. Jeśli oddanie ducha tej wojny było głównym celem reżysera, znakomicie mu się to udało.

Dyskusja o filmie na FORUM STRATEGIE

Autor: Raleen
Zdjęcia: materiały promocyjne producenta filmu

Opublikowano 28.05.2020 r.

Poprawiony: czwartek, 28 maja 2020 09:25