Zasadzka na skrzyżowaniu pod Damortis – 22 grudnia 1941 r.

  • Drukuj

Artystyczna wizja starcia pod Damortis. Czołg lekki M3 rozjeżdżający blokadę z japońskim działem przeciwpancernym Typ 1 kal. 47 mm, które na front trafiły dopiero w... następnym roku, a w zauważalnej ilości w roku 1944

Już jako młody chłopak czułem miętę do walk na Pacyfiku. Był tylko jeden problem. Mnie pociągały starcia lądowe, a polska literatura aż pęczniała od opisów działań powietrzno-morskich, dla mnie osobiście obcych klasowo. Nic w tym dziwnego. W końcu właśnie tego typu operacje były i na dobrą sprawę są nadal najbardziej chwytliwym produktem eksportowym z Dalekowschodniego Teatru Działań. Coś tam jednak między wierszami można było znaleźć na interesujący mnie, „przyziemny” temat.

I pamiętam, że starcie pod Damortis na filipińskiej wyspie Luzon z miejsca namieszało mi w głowie. Polscy autorzy ograniczali się z reguły do rachitycznej wzmianki następującej treści: pluton 5 Stuartów z kompanii C ze 192. Batalionu Czołgów napotkał w dżungli grupę japońskich czołgów Ha-Go co zakończyło się odwrotem 4 czołgów amerykańskich. Wszyscy pisali to samo. Może autorzy spisywali tę wzmiankę, wszyscy solidarnie z jednego źródła nie bardzo doszukując się sensu w tym opisie.

Czołg lekki M3 podczas manewrów w Fort Knox, w Kentucky, w czerwcu 1942

Trochę mi on z miejsca nie pasował do mojej wiedzy o możliwościach obu typów czołgów, które los rzucił naprzeciw siebie pod Damortis. Stuart miał w obliczu Ha-Go przewagę we wszystkich osiągach. Tylko zasięg Japończyka był lepszy i to znacznie. U Stuarta – ok. 100 km, podczas gdy u Japończyka – 250 km. Poza tym amerykańskie M3 miały od swoich przeciwników 2-3 razy grubszy pancerz, lepsze działo, radiostację, której japoński odpowiednik nie posiadał, liczniejsze załogi, lepiej rozdysponowane do działań na polu walki, itd. – można by jeszcze długo wyliczać. Co się więc stało pod Damortis? Amerykańscy autorzy próbujący wyjaśnić post factum wynik starcia przytaczali rożne wyjaśnienia: do plutonu Stuartów miały strzelać ukryte w zasadzce japońskie działa Typ 1 kal. 47 mm (dobrze, że nie Jagdtigery...), zgromadzone tam w chorej ilości. W rzeczywistości jednak pierwsze 2 egz. 47 mm armat pojawiły się na Pacyfiku dopiero 9 miesięcy później na Guadalcanal.

Ppor. Ben Morin – dowódca pechowego 2. Plutonu z Kompanii B/192. Batalionu Czołgów

Zasadzka miała być świetnie przygotowana, wzmocniona blokadą skrzyżowania wykonana z pni drzew, wszędzie gęsta dżungla a w niej uzbrojeni po zęby japońscy piechurzy, najlepiej z panzerfaustami, a po krzakach czekający cały 4. Pułk Czołgów z 38 czołgami lekkimi Ha-Go ześrodkowany już na tym jednym skrzyżowaniu w oczekiwaniu na samotnych 5 czołgów amerykańskich.

Ironizuję, ale jak się by oprzeć tylko li na opracowaniach amerykańskich, a potem wybuchłaby by III Wojna Światowa i dla potomnych zostałyby tylko ich publikacje, tak ten obraz by się w skrócie przedstawiał.

Tyle, że w Zatoce Lingayen, na północ od Manili Japońska 14. Armia desantowała o świcie 22 grudnia, na kilka godzin przed położonym kilkadziesiąt km dalej Damortis, więc zgromadzenie tam tak znacznych jednostek japońskich wydawało się nieprawdopodobne.

Załoga czołgu lekkiego M3 prezentująca broń i wyposażenie swojego wozu (trzej spośród czołgistów to: szeregowi L. D. Sample, Harold Postner i Pelak Gilley). Fort Bering, Georgia, 18 grudnia 1941 r.

No to jak było naprawdę?

Cofnijmy się w czasie.

Amerykanie po pierwszych sygnałach o japońskiej inwazji otrzymanych od filipińskich zwiadowców z 26. Pułku, przemierzających zresztą północny Luzon m.in. z użyciem ex-kanadyjskich transporterów Universal Carrier, których 10 dostali po 6 grudnia, rzucili na powstrzymanie japońskiego pochodu m.in. kompanię czołgów. A dokładniej wydali taki rozkaz. Tyle, że dostatecznie blisko rejonu lądowania był tylko pluton 5 czołgów ppor. Morina. Wozy pochodziły ze 192. Batalionu Czołgów (tyle, że z Kompanii B, a dokładniej jej 2. Plutonu stacjonującego 21 grudnia pod Pampamga) i jako jedyne z całego liczącego 108 Stuartów amerykańskiego zgrupowania miały też do pełna napchane benzyną baki o poranku 22 grudnia.

Transporter kołowy Indiana White M1 z 26. Pułku Kawalerii. Wóz tego typu przeprowadzał zwiad na przedpolach Damortis na krótko przed starciem

Czołgi te, ze średnią prędkością ok. 25 km/h dotarły na przedpola skrzyżowania pod wioską Damortis ok. 15.00 popołudniu. Wcześniej napotkały filipiński zwiad pancerny z 26. Pułku na samotnym transporterze kołowym Indiana White M1. Jego załoga wprowadziła czołgistów w błąd podając, że – owszem ważne skrzyżowanie przed Damortis jest zajęte przez Japończyków, ale wśród tych ostatnich są sami piechurzy na rowerach, a artylerii i czołgów nie zaobserwowano. Nastawieni optymistycznie do takiego stosunku sił ludzie Morina wyruszyli już na pełnym gazie w kierunku rzeczonych rowerzystów, aby wymienić z nimi wzajemne uprzejmości. W końcu to Jankesi byli na Filipinach gospodarzami i należało gościom, nawet nieproszonym okazać zainteresowanie. Ok. 2 km przed Damortis 5 czołgów istotnie wpadło na kompanię japońskich rowerzystów. Ci zamiast wyciągnąć miecze i bagnety i ruszyć z nimi na czołgi, jak to nam anglosaska literatura latami wytrwale przyswajała, rozproszyli się błyskawicznie, zalegli w przydrożnym rowie i z miejsca rozpoczęli ostrzał amerykańskich czołgów z broni maszynowej i granatników piechoty kal. 50 mm. Tu zatrzymajmy się na chwilę i dodajmy dwa słowa tytułem wyjaśnienia. Japończycy pochodzili z 48. Pułku Rozpoznawczego i była to dokładnie jedna z dwóch kompanii piechoty zmotoryzowanej, jakie posiadał 48-y, licząca ok. 200 ludzi. Jak się okazało swoje ciężarówki przezornie zostawili pod Damortis, a spodziewając się kontrataku Amerykanów resztę drogi przemierzali na rowerach, które jak obecnie możemy wszędzie przeczytać z czasem urosły do rangi japońskiej wunderwaffe w kampaniach na Malajach i Filipinach.

Czołg lekki M3 podczas manewrów w Fort Knox, w Kentucky, w czerwcu 1942

Okolica nie była wcale gęstą dżunglą jak utrzymywano dotąd w literaturze. Jankesi zbudowali tam w latach 20-tych szosę, do której w ciągu następnego dziesięciolecia doprowadzili kilkanaście dodatkowych drogowych nitek intensywnie przerzedzając drzewostan w promieniu kilkudziesięciu km. Z prawej strony drogi do Damortis ciągnęły się pola uprawne i najbliższa ściana drzew była co najwyżej w zasięgu wzroku. Dżungla znajdowała się po lewej stronie drogi, ale też w odległości 20-30 m. Dodatkowo szosa z obu stron była ograniczona głębokim rowem melioracyjnym, którego obecność miała przynieść plutonowi amerykańskich Stuartów katastrofalne skutki, o czym za chwilę. Napotkani zwiadowcy z 48. Pułku wskoczyli właśnie w ten rów i zaczęli okładać amerykańskie czołgi czym mieli pod ręką. Czołgiści amerykańscy pozbawieni wsparcia własnej piechoty nie bardzo mieli jak ich z rzeczonego rowu wyłuskać. Zresztą Morin dostał precyzyjny rozkaz opanowania skrzyżowania pod Damortis, gdzie miał połączyć się ze zmierzającymi w ten sam punkt, ale z innej strony szwadronami kawalerzystów z 26. Pułku Philippine Scouts. Jankesi minęli więc Japończyków zalewając ich ogniem kaemów z kolejno mijających szlak 5 czołgów sunących w kolumnie. W czasie tej potyczki, niegroźnej dla obu stron Morinowi zacięła się w jego wozie armata kal. 37 mm.

Szeregowy Henry Deckert. W starciu pod Damortis był kierowcą czołgu ppor. Morina. Pocisk z japońskiego działa kal. 37 mm urwał mu pod Damortis głowę. Deckert był pierwszym czołgistą z USA poległym w II Wojnie Światowej

Jako, że i tak nie miał w maszynie do niej amunicji odłamkowej, bo Wuj Sam nigdy jej na Filipiny nie podesłał, a przed sobą, zgodnie z danymi wywiadu posiadał i tak tylko cesarską piechotę, nie zmienił uszykowania wozów w plutonie tak, aby jakiś inny Stuart ze sprawnym działem jechał na czele. Manewr taki zresztą byłby trudny do wykonania ze względu na wzmiankowany wyżej rów melioracyjny uniemożliwiający Stuartom wyminięcie się na drodze.

To wydaje się racjonalnie zrozumiałe. Niemniej amerykańscy czołgiści docierając do zakrętu za którym kryło się „ich” skrzyżowanie pod Damortis mieli pootwierane włazy. Kierowcy, aby lepiej widzieć gdzie jadą – w końcu sunęli jeden za drugim z dużą prędkością. Dowódcy czołgów natomiast, aby z gotowymi do strzału Thompsonami, których po jednym każda obsada Stuarta miała etatowo na stanie, obserwować przedpole, przyległy rów i dżunglę po lewej stronie, z której w każdej chwili mogły wyskoczyć pogardzane przez Amerykanów pokemony, niczym diabeł z pudełka.

No i stało się. Tuż za zakrętem pluton Morina nadział się na drugą kompanię z 48. Pułku Rozpoznawczego. Byłoby to dla amerykańskich czołgistów miłe spotkanie, w sumie jechali, aby zmierzyć się z rzeczonymi „rowerzystami”. Tyle, że ci ostatni nie byli sami, a amerykańscy pancerniacy wjechali w całe to towarzystwo z rozpędu, zza zakrętu, kolumną pojedynczych wozów wchodzących do akcji jeden za drugim, a nie „kupą” jak by rzecz nazwał Sienkiewicz. W dodatku z czołowym Stuartem pozbawionym sprawnego działa.

Z prawej strony (dla wjeżdżających zza zakrętu Amerykanów z lewej), oraz na wprost wjazdu, w odległości może 150-200 m stały trzy (a nie cztery jak się czasem podaje) Ha-Go z 4. Pułku ppłk. Kumagai. Ich załogi natychmiast skoncentrowały ogień swych 37 mm armat na czołowym czołgu Morina, który raz że był zaskoczony, dwa, że nie miał z czego im odpowiedzieć. Nie to jednak stanowiło prawdziwy problem dla wjeżdżających w pułapkę Amerykanów.

Czołg lekki M3 z Prowizorycznej Grupy Czołgów na Luzon

Japońskie Ha-Go zlokalizowali w miarę szybko i pluton Stuartów rozpoczął pod ostrzałem próby wymanewrowania bezbronnej maszyny por. Morina, tak, aby dalsze w szyku Stuarty nawiązały pojedynek ogniowy z japońskimi Typ 95 Ha-Go.

Otóż 48. Pułk Rozpoznawczy miał, jak już wspomnieliśmy, dwie kompanie piechoty, każda po ok. 200 ludzi. Ale każda z tych kompanii posiadała przydzieloną na czas operacji na Luzonie armatę ppanc. Typ 94 kal. 37 mm. Napotkawszy krótko wcześniej pierwszą japońską kompanię Amerykanie nie dostali się pod ogień żadnego działa przeciwpancernego. Najwyraźniej więc obie armaty czekały w ukryciu blokując dojście do skrzyżowania pod Damortis, wraz z drugą kompanią piechoty. Teraz, ukryte w odległości może 30 m od wjeżdżających kolejno pod ich celowniki bokiem, manewrujących Stuartów stały się dla amerykańskich czołgów prawdziwym nemezis. Nie będziemy się rozwodzić nad szczegółami potyczki, które dobrze znamy dzięki zachowanym relacjom Morina, wspomnieniom jego podkomendnych oraz raportom japońskim. Internet rządzi się swoimi prawami i podobne dłużyzny nie są w nim mile widziane.

Zdobyczny Stuart oglądany 23 stycznia 1942 r. na przedmieściach Manilii, przez artylerzystów z japońskiej 8. Samodzielnej Kompanii Przeciwpancernej używającej m.in. zdobytych w Chinach ex-niemieckich Pak 35/36 kal. 37 mm

Dość stwierdzić, ze krótkie acz dramatyczne i to w sumie dla obu stron starcie, zakończyło się katastrofalnie dla Amerykanów. Wcale nie stracili jednego czołgu jak można by wydedukować z lakonicznych wzmianek podawanych w polskiej literaturze tematu. Finalnie utracili wszystkie 5 Stuartów. Czołg dowódcy plutonu na samym skrzyżowaniu. Dalsze cztery na drodze powrotnej od Damortis, wszystkie ostro podziurawione, każdy z zaliczonymi przebiciami bocznego pancerza kadłuba, co w sumie dobrze świadczy o żywotności Stuartów, które mimo tych licznych przestrzelin jednak nie odmówiły z miejsca posłuszeństwa i wyniosły załogi spod japońskiego ognia. Nienajlepiej to świadczy także o jakości japońskiej amunicji kal. 37 mm, która dawała słabą fragmentaryzację, co zresztą nie było jej jedynym felerem.

Oficjalnie w raporcie ludzie Morina podali, że pozostałe 4 Stuarty zniszczył następnego dnia japoński myśliwiec. Jednak w rzeczywistości załogi porzuciły je wkrótce po starciu na drodze. Raz, że czołgi były postrzelane jak rzeszoto, dwa, że w bakach pozostało już niewiele paliwa. Trzy, że nie było komu zapanować nad dyscypliną.

Japoński czołg lekki Typ 95 Ha-Go. Trzy maszyny tego typu ze składu 4. Pułku uczestniczyły w starciu pod Damortis

Morin dostał się pod Damortis do niewoli zyskując wątpliwą sławę pierwszego amerykańskiego czołgisty w tej wojnie, który został pojmały i był zresztą (ale tylko z początku) dobrze traktowany, wraz z kilkoma innymi kolegami wziętymi wówczas do niewoli.

Japończycy stracili 1 poległego czołgistę, 2 rannych i jeden czołg Ha-Go. Załoga tego wozu widząc jak Stuart Morina manewruje chcąc przekroczyć rów i zrobić miejsce dla innych maszyn ze swojego plutonu, skierowała swego Ha-Go w stronę czołgu Morina, bez problemu sforsowała rów stanowiący przeszkodę dla Stuarta (co warto odnotować) i staranowała pojazd amerykański szczepiając się z nim na drodze. Zaraz potem trafiły w Japończyka pociski z jadących za Morinem kolejnych Stuartów.

Starcie pod Damortis miało też swoje smutne konsekwencje dla kierujących się w jego stronę z innego kierunku kawalerzystów z 26. Pułku. Przybyli oni na miejsce wkrótce, tylko po to, aby zostać zdziesiątkowanymi przez pozostałe w linii dwa Ha-Go, które dokonały jatki na przybywających Filipińczykach i Amerykanach. Wystarczy zaznaczyć, że 26. Pułk Kawalerii docierając do Damortis liczył 842 żołnierzy, a po starciu, na skutek ognia czołgów japońskich i związanego z tym rozproszenia, paniki i strat – tylko 450 ludzi, którzy na trwałe nabrali o japońskich czołgach przykrego wyobrażenia, całkiem innego od tego, którymi karmi się nas we współczesnej literaturze anglojęzycznej.

Prawdziwy pogromca Stuartów pod Damortis – japońskie działo przeciwpancerne Typ 94 kal. 37 mm. Dwie armaty tego typu ze składu 48. Pułku Rozpoznawczego strzegły skrzyżowania dróg pod Damortis

Damortis ma swój symboliczny wymiar. Z jednej strony był to pierwszy pojedynek pancerny w rozpalającej się wojnie na Pacyfiku. Z drugiej strony, wraz z kilkoma innymi, bardzo podobnymi w przebiegu potyczkami otworzył Japończykom drogę do Manilii, stolicy Filipin, którą zawładnęli zaledwie w tydzień po Damortis.

Starcie na skrzyżowaniu pod Damortis miało też swoje anegdotyczne zakończenie. Gdy poturbowany przez Japończyków 26. Pułk Kawalerii odpływał na południe, jeden z jego bardziej przytomnych oficerów skorzystał z działającej, cywilnej linii telefonicznej w najbliższej osadzie, kontaktując się z oficerami dowództwa w Manili. Siedzący tam za sztabowymi mapami oficerowie poinformowali go, że Philippine Scouts mają natychmiast wracać pod Damortis, bo czołgi, które je zaatakowały są w istocie Stuartami ppor. Morina i do całego starcia doszło przez pomyłkę.

- Kazali nam wracać pod Damortis – skwitował oficer rozmowę do swego kolegi po jej zakończeniu.

- Ale tam są japońskie czołgi.

- To nie japońskie, tylko nasze i mamy kategoryczny zakaz otwierania do nich ognia.

- A oni do nas też?

W jednym sztabowcy MacArthura się nie mylili. Morin faktycznie przebywał w tym czasie w wymienionym miejscu, ale w charakterze jeńca wojennego.

Amerykanie przegrywali walkę o Filipiny zanim się ona na dobre zaczęła. Byli gorzej dowodzeni, słabiej zorganizowani i ogólnie nieprzygotowani do konfrontacji z tak agresywnym przeciwnikiem jak armia japońska. Rozmiłowani w kowbojskich opowieściach zdawali się zapominać o podstawowej zasadzie westernowej: gdy zaczyna się naparzanka w saloonie, obowiązuje tylko jedna zasada: nie walić do pianisty.

Wszystko inne jest dozwolone.

Autor: Jarosław Jabłoński
Zdjęcia: zbiory własne

Opublikowano 30.03.2011 r.

Poprawiony: czwartek, 20 września 2012 07:22