Wyspy Brytyjskie 1940

  • Drukuj

Informacje o książce
Autorzy: Robert Gretzyngier, Wojtek Matusiak
Wydawca: Bellona
Seria: Historyczne Bitwy
Rok wydania: 2020
Stron: 320
Wymiary: 19,5 x 12,5 x 1,8 cm
Oprawa: miękka
ISBN: 978-83-11-15978-5

Recenzja
Dla zabieganych opinia pigułkowa: książka łatwa, ale pożyteczna, podaje sporo informacji, także o niezbyt często uwzględnianych aspektach opisywanej kampanii. W lekturze lekka. Zarazem wyraźnie popularna; znawcy tematu z nowości znajdą co najwyżej kilka ciekawych anegdotek. – Choć ogólnie warto przeczytać, książeczka może być denerwująca, przez moim zdaniem chwilami przesadny zapał Autorów do zwalczania mitów, a poza tym przez dość swobodne podejście do poprawności jęz. polskiego, zwłaszcza do interpunkcji... Do których to kłopotów przyczyniła się zapewne korekta, na poziomie dość typowym dla Bellony.

Ogólne zastrzeżenie na temat autora niniejszej recenzyjki: nie jestem zawodowym historykiem ani wojskowym, choć oboma tymi tematami interesuję się od dziecka (czyli długo). Swojej wiedzy nie czerpię z gier komputerowych, ale też nie ślęczę godzinami nad źródłami. Jestem za to bardzo przywiązany do logiki, przez co staram się dość dokładnie analizować poznawane materiały i porównywać kluczowe informacje w różnych miejscach. Jak będzie się można przekonać poniżej – mam też skłonności do czepialstwa (oby uzasadnionego).

Jeszcze jedna uwaga na wstępie – nie ja zdrobniłem imię drugiego Autora... Nie rozumiem tej maniery; zawsze w takiej sytuacji wyobrażam sobie, że osoby o imionach zdrobnionych to dzieci, które rodzice umieścili na okładce w podzięce za to, że one grzecznie bawiły się klockami w czasie, gdy oni pisali książkę...

Do rzeczy. – Bitwa, czy raczej kampania opisywana tutaj, należy oczywiście do najważniejszych i chyba najlepiej znanych w dziejach, w dodatku jest nieodległa w czasie. – Przyznam, że zastanawiałem się, czy wobec tego warto o niej wydawać krótką książeczkę w serii z natury rzeczy głównie popularyzatorskiej. Może jako krótkie podsumowanie? Liczyłem też na garść smakowitych anegdot. W sumie się nie zawiodłem; lektura spełnia się dobrze przy takich założeniach. Co prawda czytając chwilami się zżymałem, ale częściej pochylałem się z zaciekawieniem...

Zaletą książki jest jej podążanie za nastrojem opisywanych czasów. – Pewnie brzmi to niejasno; po prostu na początku opowieści, a także w punktach zwrotnych kampanii, Autorzy poświęcają trochę miejsca na opis ówczesnych nastrojów, typowych tematów rozmów, ale także nastawienia polityków i oficerów – w oparciu o fragmenty przemówień, wystąpień, wspomnień. Wszytko to łączone narracją prowadzoną językiem potocznym, co spełnia rolę pozytywną, pozwalając nam wręcz jakby naturalnie stanąć obok bohaterów opisywanych zdarzeń. Nie brak też ciekawostek dotyczących ówczesnych zwrotów, powiedzonek itp. – Najbardziej utkwiło mi w pamięci, że Alianci nazywali swych najlepszych pilotów asami, podczas gdy Niemcy – ekspertami... Aż sobie pomyślałem: hm, duch sportowy kontra maniakalna precyzja? Pewnie to nadużycie i błahostka, ale jednak ciekawe, czyż nie?...

Przede wszystkim znajdziemy tu jednak rzeczowy (acz syntetyczny) opis działań: wprowadzenie wyjaśniające sytuację i cele obu stron na początku działań, strategie dowódców wraz ze zmianami w różnych fazach kampanii, opis przełomowych momentów, szczyptę relacji walczących, dość wnikliwe przyjrzenie się pilotom zmagającym się w przestworzach nad Wielką Brytanią – nie tylko polskim, choć tym ostatnim poświęcono osobny rozdział. Pojawi się również podsumowanie wyników kampanii (kluczowych zwłaszcza strategicznie).

Zaznaczyć wypada, że pod względem przyjętej perspektywy recenzowana książeczka plasuje się niemal na przeciwnym krańcu skali w porównaniu ze sławnym „Dywizjonem 303” Arkadego Fiedlera, do którego to utworu zresztą Autorzy często się odnoszą – generalnie uzupełniając go, choć nierzadko też krytykując. – Mimo wszystko świetnym pomysłem wydaje się przeczytanie obu książek, dzięki czemu uzyskamy zarówno wrażenia bezpośrednich uczestników walk, jak i analizę sztabowców. – Cennym elementem nowszej pozycji jest zwłaszcza szerokie wykorzystanie – a często także zacytowanie i skomentowanie – opublikowanej krótko po wojnie pracy podsumowującej interesujące nas wydarzenia, napisanej przez samego Hugh Dowdinga – w czasie Bitwy dowódcy powietrznej obrony Brytanii. – Ponieważ zaś zarówno „Dywizjon 303”, jak i „Wyspy Brytyjskie 1940” do dzieł opasłych ani pisanych językiem hermetycznym nie należą, po ich lekturze pozostanie nam chyba dość spójny, a zarazem dramatyczny opis tej ważnej i jakże nietypowej kampanii.

Kolejność czytania obu książek narzuca się niejako sama, skoro nowsza jest w wielu miejscach komentarzem do starszej. Jednak sugerując taką właśnie sekwencję miałem pewien zgryz... Sam przeczytałem „Dywizjon 303” w latach młodzieńczych, wręcz z płonącymi uszami – byłem w szoku, gdy przekonałem się ostatnio, że niektórzy dzisiejsi młodzi czytelnicy nie podchodzą do owej książki z pasją, ale wręcz ze znudzeniem! Bo podobno „nie ma prawdziwej fabuły, tylko ciągle walki i walki, i to wciąż w tym samym stylu!” Cóż, jeśli ktoś chciałby, by wszystkie książki przypominały „Grę o tron”, to pewnie można się zgodzić... Czytelników niniejszej recenzji o takie podejście raczej nie podejrzewam – jeśli jednak najpierw przeczytają klasyka Fiedlera, to idąc przez dziełko Gretzyngiera i Matusiaka mogą się nieraz zżymać, mimo wielu ciekawych i różnorodnych informacji. – Przede wszystkim dlatego, że choć Fiedler pisał swą książkę jako reportaż, na gorąco, to twórcy tej nowszej pozycji jako pisarze mogą mu niestety buty czyścić. – Poniższy fragment dotyczy problemów językowych, kto tego nieciekaw, może przejść do kolejnej sekcyjki recenzyjki...

Dramaturgia wywodu to kwestia względna, ale poprawność wypowiedzi... Cóż, nie woła o pomstę do nieba, ale język w tej książce bywa dość... nieporadny. Z przecinkami Autorzy najwyraźniej nie lubią się szczerze – i z wzajemnością. Czasem bywa ich za dużo, dużo częściej za mało. Zwykle to tylko problem estetyczny, ale w paru miejscach utrudnił mi zrozumienie. Najczęstszym grzechem było niedomykanie przecinkiem fraz wtrąconych. – Bardziej jednak drażnią kłopoty Autorów w stosowaniu różnych zwrotów – kłopoty z odmianą słów, a chwilami wręcz z logiką. Lektura pozostawia mocne wrażenie, iż korektę prowadził odpowiedni program w edytorze tekstu. Wydaje się, że wiele zwrotów stanowiło też pewne wyzwanie dla Autorów – w rezultacie ich dzieło można by studiować nie tylko pod kątem historii wojen, ale też na lekcji polskiego, pod hasłem „gdzie spellchecker nie sięga...” Garść przykładów: „Hitler nie był jednak jeszcze gotowy porzucić nadzieję” (s. 135). – „Choć nalot ten stał się głośny i wywołał falę oburzenia (…), to w rzeczywistości był to pierwszy z kilku ataków” (s. 154). Czyżby jedno drugiemu w czymkolwiek zaprzeczało? Zapewne Autorzy chcieli po prostu kolejny raz użyć zwrotu „w rzeczywistości”; nieco niżej odniosę się jeszcze do tego, jak bardzo chcieli pozycjonować swoje dziełko jako „mito-łamacz” (określenie moje, nawiązujące do Suworowa).

Podobnie, jak 15 IX 1940 r. uznaje się za moment przesilenia w Bitwie o Anglię, tak w książce strona 160. wydaje się być momentem, w którym zmagania Autorów z niełatwym polskim językiem osiągnęły punkt krytyczny – niestety, nie poszli oni za wzorem swych historycznych bohaterów i od tego miejsca siły chaosu zdaje się wzięły górę... Przestałem w zasadzie notować błędy; starałem się skupić na meritum. Z tego miłosiernego nastawienia wyrywały mnie jednak co bardziej kolorowe kwiatki, np.: „badania wzroku przy doborze pilotów nocnych myśliwców, specjalistyczne szkolenie w OTU dla nocnych myśliwców oraz dodatkowe pomoce nawigacyjne dla nocnych myśliwców” (s. 161-162). Cóż, jeśli jest jakaś premia za użycie zwrotu „nocnych myśliwców”, to ja się po nią zgłaszam, gdyż dla sławienia nocnych myśliwców jestem gotów nawet zapisać się do nocnych myśliwców!

Chwilę później Autorzy ulegli z kolei urokowi sformułowania „pod znakiem”. Wprawdzie nie powtórzyli go po wielokroć, ale rozpoczęli nim długą wyliczankę celów dla niemieckiego lotnictwa – „Kolejne noce przyniosły naloty na Birmingham i Bristol, a następnie stały pod znakiem bombardowań Londynu (8/9 grudnia), Birmingham i Coventry (11-2 grudnia)...” – i jeszcze 6 celów. – Pomyłka w dacie nalotów nie jest moja (czyżby Niemcy wynaleźli wehikuł czasu, a jednak przegrali? Patałachy!). Wybaczam, ludzka rzecz. – Ale, ale: „stać pod znakiem” określa jakąś generalną tendencję, lub najbardziej charakterystyczny jej wyraz – tego jednak nie dowiemy się z internetowego słownika synonimów...

Dostajemy nie tylko łamańce językowe, ale też niejasności; jak w opisie losów ppor. Chałupy na s. 189. Czytamy: „Pierwsze loty operacyjne zaczęto wykonywać 19 sierpnia 1940 r. i już następnego dnia brytyjski dowódca dywizjonu (…) zapisał na jego konto pierwsze zwycięstwo. W kolejnym locie operacyjnym ppor. Stanisław Chałupa zestrzelił samolot bombowy nieprzyjaciela.” – Nie jest klarowne, w ramach którego lotu i w jakim dniu polski pilot dokonał tego czynu. – Na s. 192 widzimy zaś: „Oficjalnie pilotom Polskich Sił Powietrznych zaliczono (…) zestrzelenie 202 i 5/6 samolotu niemieckiego” – owszem, można się domyślić o co chodzi, ale początkowe wrażenie jest takie, że chodzi o jeden samolot, o numerze bocznym 202 (już widzę te nagłówki w prasie: „Dywizjon 303 zestrzelił samolot nr 202! W Rzeszy zawyło 101 dalmatyńczyków, a Fuehrer zaczął pleść ni w pięć, ni w dziewięć!”... Niefortunny jest też zwrot „zestrzelić 5/6 samolotu”, bo sugeruje, że np. ogon bezpiecznie uciekł. Jest to oczywiście skrót myślowy – ale, jakkolwiek połączenie tych dwóch niezręczności pozwala w końcu domyślić się właściwego sensu zdania, to pozostawia posmak surrealizmu.

Niejasności mogą niekiedy wynikać ze swoistego zapamiętania się autora w dziele tworzenia; z zapomnienia, że czytelnik nie siedzi w naszej głowie i nawiązania dla nas jasne dla niego mogą być nieoczywiste. – Sam nieraz wpadłem w taką pułapkę. Przykładem może też chyba być otwierające podrozdział na s. 214. sformułowanie: „Jednym z obszarów takich nieporozumień jest kwestia bilansu sił obu walczących stron” – Pomijając już dyskusyjne połączenie „obszar nieporozumień” (brzmi jak kalka z angielskiego), to najbliższe w tekście nieporozumienie, do którego może się odwoływać słowo „takich”, pojawia się nawet nie na koniec poprzedniego fragmentu, ale na samym początku „dużego” rozdziału, dobre kilkanaście stron wcześniej! W dodatku czytając dalej domyślamy się (nie jest to wprost powiedziane), że nieporozumienie owo miałoby dotyczyć okresowego, rzekomo krytycznego spadku liczby samolotów dostępnych dla Brytyjczyków. – Czy zasługuje to na miano nieporozumienia, rzecz dyskusyjna – skoro Autorzy na tej samej stronie przyznają, iż obrońcy tracili w tym okresie więcej samolotów, niż produkowali, a gdyby Niemcy podtrzymali swoją strategię, doprowadziliby do załamania. – Autorzy podkreślają jednak, że ważniejszy był problem, jaki stanowił dla Aliantów niedobór pilotów. – Faktycznie była to kwestia bardziej paląca – ale czy nie należy do kategorii „bilansu sił walczących stron”, zdefiniowanego przez Autorów jako „obszar nieporozumień”? Zamęt, panocku, sromotny zamęt...

Mógłbym się tak znęcać długo. Ale nie chcę do szczętu zrazić p.t. Czytelników – tym bardziej, że jak wspomniałem, książeczkę uważam jednak za godną przeczytania. – Nie mogę jednak odmówić sobie jednego straszliwego kwiatka... Rzekłbym kwiecioła, a biorąc pod uwagę temat – uber-kwiatu! Oto na stronie 187 czytamy: „Wnosili tam biegłość w RAF procedurach” Auuu! Moja by chcieć przestawić wykłada o zaleta polska odmiana wyraz ich. Ale moja woleć skomentować za pomoc inna kwiatek, ze strona 160 ona: „Błyski eksplodujących pocisków otoczyły samolot, śmiertelnie raniąc obserwatora.” – Tak, śmiertelnie niebezpieczne mogą być takie błyski... wiem, bo podobne pojawiły się w moich oczach podczas lektury...

Korekta na poziomie przyzwoitym... jak na Bellonę. Najpierw byłem mile zaskoczony pamiętając niektóre ich wcześniejsze wyczyny – jednak około połowy książki zacząłem mieć wątpliwości i sprawdziłem nawet, czy wydawnictwo nie przyoszczędziło na redakcji... Jednak nie – w stopce figurują redaktor prowadzący Bogusław Kubisz, red. techniczny Agnieszka Matusiak oraz odpowiedzialna za korektę Bogusława Jędrasik. – Za posądzenie o nieistnienie serdecznie wymienione osoby przepraszam i zachowuję ich nazwiska na wieczną rzeczy pamiątkę...

Na podsumowanie przydługiego wywodu około-językowego nasuwają się wnioski: po pierwsze, nauka języka polskiego w szkole na pewno się przydaje, jako i zamiłowanie do czytania przez całe życie. – Wówczas większość błędów stylistycznych nawet nam do głowy nie przyjdzie... Autorzy w jednym miejscu celnie porównują zaliczanie pilotom zestrzeleń do problemów z uznawaniem goli – otóż pozostając w poetyce piłkarskiej; jeśli zabieramy się za pisanie książek na co dzień nie używając i nie ćwicząc języka nieco mniej potocznego, wówczas jesteśmy niczym drużyna, która dominuje w swej lidze, skutkiem czego się rozleniwia i przyzwyczaja grać tzw. padakę – ale wierzy, że od wielkiego dzwonu, w pucharach europejskich, potrafi się zmobilizować i zagrać zupełnie inaczej... Skutek zwykle bywa podobny – Dudelange! Niekumaci niech sobie wysieciują... Po drugie, automatyczna korekta ma swoje wielkie ograniczenia – kto tego nie uznaje, niech zaniecha pisania, bo przy takim podejściu nie ma też w ogóle po co pisać – skoro wszystko można sobie wyszukać w internecie... Po trzecie – niekoniecznie musiało to wystąpić w omawianym przypadku, ale w obecnych czasach często mam wrażenie pośpiechu w pisaniu i edycji książek. – Kiedyś nawet zetknąłem się z argumentacją, że nie można oskarżać współczesnych twórców o niedbałość, bo pracują pod presją brutalnego rynku, wszystkim rządzą pośpiech i minimalizacja kosztów... Przepraszam, ale jako odbiorca nie akceptuję takiego myślenia – poprawa i dopracowanie to konieczne etapy zdrowego procesu twórczego; nie chcemy niedopieczonego ciasta!

Pora na garść uwag merytorycznych. – Do zalet, jak wspominałem, należy nie tylko uchwycenie przez Autorów „ducha czasów”, ale też odwołania do bardzo różnych, często nieoczywistych aspektów omawianej kampanii. – Sam opis głównych wydarzeń, mimo iż może nieco „suchy” i „sztabowy”, stopniowo nabywa dramaturgii. – Około strony 120. zacząłem wręcz pochłaniać lekturę, kiedy sama statystyka natężenia walk i strat sprawiła, że w mej wyobraźni wyświetliły się zaciekłe zmagania nieludzko zmęczonych pilotów, piekło walących się budynków, desperackie wysiłki dla ocalenia choćby części maszyn w zbombardowanych fabrykach... Zaznaczam, że owe dramatyczne obrazy to głównie zasługa wyobraźni – choć Autorzy dają jej niezłą pożywkę, kiedy poza statystykami strat opisują np. coraz krótsze przerwy na odpoczynek dywizjonów walczących w pierwszej linii, albo organizację kuchni polowych, które musiały być gotowe na wypadek zniszczenia zaplecza atakowanych baz lotniczych... Książka mimo pewnej zdawkowości wydaje się dość kompletna; przeczytamy opisy organizacji służb obserwatorskich (które pomimo zasadniczej pomocy radarów odegrały kluczową rolę w naprowadzaniu brytyjskich myśliwców); opis życia pilotów poza służbą; poznamy wyposażenie obrony przeciwlotniczej lotnisk (także środki obrony biernej), służby ratunkowe obu walczących stron, zastosowanie nieco może egzotycznego dla nas wyposażenia w postaci balonów zaporowych (niestety znów tylko hasłowo!). Ze szczególnym zainteresowaniem przeczytałem podsumowanie walk z nalotami nocnymi na Anglię – mimo, iż z wojskowego punktu widzenia nie miały one dużego wpływu na zasadniczą część zmagań, wywierały znaczny wpływ na morale i były ciekawe od strony technicznej – dobrze, że Autorzy uwzględnili ten aspekt.

Generalnie rzecz biorąc można powiedzieć, że jeśli podczas lektury przyjdzie nam do głowy jakieś pytanie pod tytułem „a jak to było z...”, znajdziemy na nie choćby skrótową odpowiedź – jak i na parę pytań zupełnie nieoczywistych. Fascynującą przynajmniej dla mnie ciekawostką była np. wzmianka o pewnej niechęci brytyjskich robotników do poświęcania się ciężkiej pracy w przemyśle obronnym w okresie, gdy Stalin był w sojuszu z Hitlerem... Jest to ciekawy dowód skuteczności sowieckiej propagandy już od jej dość wczesnych lat, a także przyczynek do teorii Suworowa o roli Hitlera w planach Stalina – no i może stanowić wymowne ostrzeżenie dla współczesnych pacyfistów...

Tak więc z uwagi na mnogość ciekawych tematów uważam książkę za wartościową, mimo jej języka, a także faktu, że niektóre opisy wywołały we mnie niedosyt lub chęć polemiki. – Przykładowo: problemy Defianta (samolotu myśliwskiego, który budził duże nadziej RAF, a okazał się niewypałem), opisane dość szczegółowo (mimo w sumie prostej ich natury; konstruktorzy byli pomysłowi, ale jednak w ciemię bici...) Tymczasem inna konstrukcja, Whirlwind, o ile mi wiadomo, też budziła duże nadzieje – a jej perypetie zostały w zasadzie skwitowane stwierdzeniem, że te nadzieje zawiodła...

Inny przykład: Autorzy wspominają, że działka plot kalibru 20 mm były bardzo nieskuteczne i dawały obronie lotnisk właściwie tylko wsparcie moralne... To dla mnie szokujące, bo na podstawie opisów z całej wojny byłem przekonany, że sprawdzały się doskonale zwłaszcza w utrudnianiu celnego bombardowania na niewielkim pułapie... chętnie bym zobaczył dokładniejsze wytłumaczenie.

Następna sprawa, bardziej „systemowa” – Autorzy poświęcają nieco miejsca formacjom stosowanym przez jednostki lotnicze w walce – chwała im za to. Uwagi na ten temat mają jednak mym zdaniem charakter nieco rozproszony i wyrywkowy. – Czytamy np. na s. 204: „Uważano, że dowództwo RAF działa szablonowo (…) Taka ocena (niepozbawiona podstaw! – podkreślenie Autorów) sprzyjała arogancji (…) W praktyce Bitwa o Anglię wykazała, że to Niemcy prowadzili działania szablonowo”. – Czyli mieli rację, a jednak się mylili... Tego typu komentarze są tylko w niewielkim stopniu rozbudowane w innym miejscu o uwagi na temat szybko rosnących strat niemieckich bombowców i proporcjonalnym nacisku ich załóg na bliższą ochronę, co odebrało myśliwcom Rzeszy swobodę i ostatecznie zaowocowało zwiększeniem strat. – Autorzy wyjaśniają praktyczne różnice w szyku brytyjskich „kluczy” i niemieckich „dłoni” (czyli samolotów ustawionych w dwie pary), choć dla czytelnika niezbyt dobrze znającego tematykę może nieco skrótowo. Podsumowując – mnóstwo ciekawych tematów, ale chwilami jednak jakby zbyt pobieżnie.

Akurat poprzedni przykład daje też dobrą okazję, by odnieść się do źródeł, z których korzystali Autorzy. – Mój krytycyzm wobec konkretności ich rozważań na temat formacji wynika może z tego, że mam w pamięci lekturę wspomnień Adolfa Gallanda; sławnego niemieckiego asa, który pisał z perspektywy „szeregowego” pilota, ale również dowódcy lotniczego, i który kwestię tę opisywał wręcz z pasją. – Oczywiście o podobny poziom szczegółowości mogłoby być trudno w syntetycznym dziełku popularyzatorskim, a jednak... Lektura zostawiła mnie z ogólnym poczuciem, że Autorzy oparli się na źródłach cennych, ale stosunkowo wyrywkowych. Szczególnie spojrzenie ze strony państw Osi jest bardzo pobieżne, w dodatku najczęściej mocno nacechowane negatywnie.

Dochodzimy tu do kwestii obiektywizmu. – Wcale nie twierdzę, że autorzy dzieł historycznych powinni zawsze silić się na emocjonalny chłód i przyznawanie obu stronom równych racji. – Jak to ktoś powiedział, idealna bezstronność jest mrzonką (co widać zawsze choćby w doborze faktów do analizy); czasem wręcz lepiej, jeśli ktoś otwarcie wyznaje swoje nastawienie, jeśli tylko zachowuje rzetelność w argumentacji. – Jednak trzeba uważać na granicę, za którą emocjonalne zaangażowanie piszącego każe wątpić w stopień, w jakim oceny oddają rzeczywistość, a w jakim jego antypatie (i „patie”). Można więc np. snuć rozważania na temat chwiejności decyzyjnej Hitlera, dochodząc nawet do posądzenia go o obłęd. Trudno też dziwić się emocjom – jednak znów z zachowaniem pewnych proporcji, oddzielaniem faktów od interpretacji i przykładaniem równej miary. – Jeśli więc czytam złośliwości nt. Goeringa w rodzaju „dlaczegóż więc nie ucieszyć się szybką i słodką zemstą” (s. 128), a ponadto co chwila spotykam komentarze w rodzaju „na szczęście” Anglicy trafili – zaś Niemcy, jeśli trafili, to oczywiście „niestety” – wówczas siłą rzeczy zadaję sobie pytanie, czy motywacje po stronie Osi przeanalizowano rzetelnie. Nie chodzi mi o wybielanie – ale też nie tylko o estetykę rzecz idzie. Weźmy stronę 111 – czytamy: „już na początku Bitwy uwagę niemieckiego dowódcy zaprzątał strach przed ciężkimi stratami w ludziach”. W dodatku dostajemy komentarz, że był to rozkaz „niezwykły”, podobnie jak ten o zaniechaniu ataków na radary, co miało mieć dla Niemców następstwa „fatalne”, a dla Brytyjczyków „zbawienne”. Cały fragment sugeruje więc indolencję Goeringa, niemal na granicy ociężałości umysłowej. – Można by pewnie bronić takiej tezy, jednak w tej samej książeczce Autorzy dostarczają materiału na jej zakwestionowanie! Dowiadujemy się bowiem, że już na początku Bitwy Niemcy stracili kilku bardzo doświadczonych oficerów, co bardzo osłabiło ich możliwości. – Natomiast instalacje radarowe były do zniszczenia bardzo trudne, nawet zaś jeśli to się udawało, trudno było potwierdzić zyskowność ataków wobec świetnej pracy angielskich obserwatorów uzupełniających i poniekąd chwilami zastępujących pracę radarów! Może więc Goering był idiotą – ale zastanowienie nad faktami przytoczonymi w książce dowodzi raczej, że Autorzy po prostu go nie lubili. – Kiedy zaś czytam (s. 151), że lotnictwo włoskie przeprowadziło nad Anglią myśliwskie wymiatanie „równie teatralne, jak poprzednie włoskie wyprawy” – w sytuacji, gdy uprzednio Autorzy podkreślali, że wcześniejsze naloty były dość skuteczne, zaś włoscy piloci mimo użycia przestarzałych maszyn pilotowali je wręcz akrobatycznie – odczuwam niesmak. Całe szczęście, że choć „Włosi”, a nie „żałośni makaroniarze”. – Kiedy więc w innym miejscu czytam, że decyzja o skoncentrowaniu ataków na Londynie była niemieckim błędem, nie jest mi łatwo ocenić, na ile rzeczywiście dowodzi to szaleństwa Hitlera, skoro jego głównym celem było doprowadzenie do frontalnego starcia z lotnictwem brytyjskim, do którego wskutek tej decyzji przecież doszło. Oczywiście nie wyklucza to błędnej oceny możliwości brytyjskiego lotnictwa, pomyłek wywiadu itd. – do czego zresztą Autorzy w innym miejscu się odnoszą.

I właśnie powyższy fakt nie pozwala mi posunąć krytyki zbyt daleko – to raczej lekko denerwujące maniery, niż dyskwalifikujące wady, skoro książka sama dostarcza faktów, które uważnemu czytelnikowi pozwolą wyrobić sobie własne zdanie. – Ważnych faktów i ciekawostek znajdzie zaś sporo, nawet jeśli często będzie mieć wrażenie, że pogłębienia tematu warto by poszukać w innych pozycjach...

Nie mogę nie wspomnieć jeszcze o jednej rzeczy, która nieco mnie drażniła podczas lektury – ostatecznie jednak, jak i pozostałe ułomności, zasadniczo wartości książki nie podważa. – Jak już wspominałem, jako swoisty leitmotiv Autorzy przyjmują walkę z mitami... cóż, walka to tyleż zaszczytna, co przynajmniej chwilami wątpliwa. – Co rusz odwołują się do wiedzy na temat Bitwy, którą ma mieć „typowy Polak” – myślę, że taka pozornie łatwa kategoryzacja dla potraktowania poważnie wymagałaby bardzo gruntownych badań – wątpię, by Autorzy je przeprowadzili, opierają się prędzej na swej intuicji... Skąd przekonanie, że „w (...) popularnym rozumieniu każdy Polak, który podczas II wojny światowej służył w lotnictwie na Zachodzie, musiał być pilotem Dywizjonu 303 i bohaterem Bitwy o Anglię”??? Już książka Fiedlera, w spór z którą Autorzy nieraz pragną wejść, wspomina, że obok Dywizjonu 303 istniał „bratni” 302 – a później powstały liczne inne... Oczywiście, zawsze można twierdzić, że „typowy Polak” nie odróżnia choćby Bitwy pod Grunwaldem od tej pod Wiedniem – może jestem zbyt „nienormalny” i nie potrafię tego wyczuć. – Chwilami Autorzy popadają moim zdaniem wręcz w infantylizm – np. gdy tłumaczą, że utożsamianie wszystkich polskich lotników z pilotami myśliwskimi z Bitwy o Anglię jest podobnie niedorzeczne, co myślenie, że wszyscy żołnierze polscy w 1944 byli uczestnikami Powstania Warszawskiego... No doprawdy... Poza tym, istnieją w Polsce inne znane książki o losach polskich pilotów na Zachodzie. – Na pewno nie są tak kanoniczne, jak „Dywizjon 303” Fiedlera, ale beletryzowane wspomnienia Meissnera, „Żądło Genowefy” oraz „L jak Lucy”, wydają mi się stosunkowo popularne, jeśli nawet nie wśród młodzieży... Podstawowy problem z tą „krucjatą anty-mitową” wynika z samego charakteru książeczki – popularyzatorskiego i skrótowego. Nieraz można odnieść wrażenie, że Autorzy jedne mity zwalczają (może nadgorliwie), a inne podbudowują lub tworzą – przez swe emocjonalne zaangażowanie, połączone z pewnymi uproszczeniami. Tak jest choćby w przypadku „teatralności” Włochów, schematyzmu Niemców.... Cóż, często zapominamy o tym, że stereotypy zwykle mają w sobie ziarno prawdy, racjonalne podstawy – ale i o tym, że obalając mity sami nie jesteśmy bezpieczni od nadmiernych uproszczeń i od myślenia schematycznego.

W jednym miejscu muszę kategorycznie zaprotestować w obronie Fiedlera. – Autorzy twierdzą na s. 252, że opis sierżanta Františka stawiał go w złym świetle – i poświęcają dużo miejsca na udowodnienie, że to nie on był autorem metody polowania na wrogie samoloty niezależnie od rozkazów dowództwa. – Cóż, o ile mi wiadomo, faktem jest, że František często wykonywał takie wypady, a co więcej, zginął podczas jednego z nich. Drugorzędne w jego opisie jest więc, czy tę metodę wynalazł. – Ważniejsze jednak, że Fiedler o owych wypadach pisze właściwie wręcz z entuzjazmem – w podobnym tonie, jak o niesubordynacji polskich pilotów, którzy zaatakowali wroga podczas lotu treningowego, wbrew rozkazom, co skłoniło Anglików do skierowania Dywizjonu 303 do walki – które to zdarzenie przytaczają zresztą również Autorzy recenzowanej pozycji... Fiedler pragnie więc oddać Františkowi hołd – a nazywanie go „dzielnym Czechem”, co Autorzy cytują chyba z przekąsem, absolutnie nie brzmiało w tym kontekście lekceważąco. – Tak to bywa, kiedy „demitologizatora” poniesie inkwizytorski zapał...

Bardzo pozytywnie oceniam pomysł końcowych rozdziałów, opisujących długofalowe skutki Bitwy o Anglię, próbę wytłumaczenia dylematów i wniosków oficerów formułowanych wskutek Bitwy, jak i jej odbiór w późniejszych latach. – Oczywiście pokrótce. Ponadto, jak łatwo się domyślić, Autorzy nie stronią od zdecydowanych sądów – a poniekąd właśnie przez ową skrótowość często brzmią one nieco apodyktycznie. – Tak jest choćby w przypadku rozważań, jak to Bitwa o Anglię położyła podwaliny pod nowoczesne społeczeństwo brytyjskie – które uprzednio tkwiło podobno „w skostniałej strukturze klasowej”. Oczami duszy widzę socjologów, którzy z pasją zaatakowaliby takie uproszczenia – ja tylko podnoszę brew, pytając zarazem nieśmiało, skąd przebijająca ze sformułowań Autorów pewność, iż obecny, „nowy wspaniały świat” to ostateczna sprawiedliwość społeczna, nie zaś na przykład galopująca anarchia i zagubienie... Ale to wszystko rozważania poboczne.

Bardzo podobało mi się natomiast wspomnienie wprost o „niemiecko-radzieckiej kampanii przeciwko Polsce” – warto kształtować frazeologię oddającą istotę rzeczy, zwłaszcza, że „polepszacze” historii nie śpią.

Cenne były również rozważania nt. śladu Bitwy w pamięci masowej – w końcu, chcąc nie chcąc, sami jesteśmy jej odbiorcami i twórcami, a ponadto cenne są próby zrozumienia, jak walki, nawet odległe w czasie, przekładają się na dzisiejszą mentalność, a poniekąd również politykę. – W tym kontekście najciekawsze wydają mi się uwagi o „polskim piekiełku” wśród naszych polityków na emigracji – ale jak się okazuje, nawet tacy niekwestionowani zdałoby się bohaterowie, jak Dowding, mogli paść ofiarą intryg politycznych – całe szczęście, że nie podczas samej Bitwy!

Budujący jest natomiast opis ofiarności społeczeństwa podczas wojny, nawet w kwestiach niespodziewanych a prozaicznych, takich choćby, jak zbiórka wśród obywateli wszelkich przedmiotów wykonanych z aluminium. – Proszono o oddawanie nawet pamiątek rodzinnych, aby móc wyprodukować jak najwięcej samolotów. – Czytając o takich rzeczach czuję uznanie dla wszechstronności Autorów! Zarazem dopadają mnie podobne myśli, jak te, które miałem usłyszawszy, iż po klęsce w walce z Hannibalem obywatele rzymscy zażądali, by absolutnie nie myśleć o kapitulacji – a nawet pierścienie wyznaczające ich status społeczny oddali dla wspomożenia budżetu wojennego... Narzuca się pytanie: a czy my rozumiemy wartość wolności? Potrafimy oderwać się od naszych swarów, a poświęcić dla jej obrony trochę więcej, niż to tylko, co nam zbywa? To już oczywiście zupełnie inna historia...

Warto podkreślić, że jeśli już Autorzy cytują wspomnienia uczestników „tamtych dni”, to zwykle wybierają fragmenty zaiste fascynujące. Szkoda, że czynią to tak rzadko. – Na szczególną uwagę zasługuje fragment wspomnień majora Krasnodębskiego – poczynając od opisu jego zestrzelenia, gdy po dramatycznej walce o wydostanie się z płonącego samolotu, spotyka go „nowe zmartwienie: w czasie opuszczania maszyny przekręcił mi się spadochron i nie mogę znaleźć rączki, a ziemia szybko się zbliża” (s. 229) Uderzająca beztroska – ot, zwykła sobie perspektywa rozsmarowania po ziemi kiedy człowiek przeżył już walkę – ledwie zmartwienie...

Jednak, co bardzo ważne, Autorzy nie uciekają też od tematów naprawdę kontrowersyjnych – Krasnodębski otwarcie wyznaje, że nie tylko Niemcy, ale i Polacy chcieli rozstrzeliwać w powietrzu pilotów opadających na spadochronach... Autorzy przypominają nam przyczyny polskiej zaciętości i oczywiście można je zrozumieć – jednak chwilami sięgają po argumenty kuriozalne, gdy piszą np., że w owym okresie nie była to zbrodnia wojenna, bo odpowiednie konwencje podpisano dopiero później... Cóż, ośmielę się przejść od bolesnych kontrowersji do tematu nieco błahego, ale spytam w tymże duchu: o ile się nie mylę, nie istnieje konwencja zabraniająca recenzentowi wsadzenia autorom na głowę garnka, po czym walenia weń długo łyżką, z powtarzanym okrzykiem „pamiętaj o przecinkach!”, prawda? Ja takowej w każdym razie nie podpisywałem...

Powyższy przykład dobrze poniekąd oddaje całość – Autorzy nieraz potrafią podnieść czytelnikowi ciśnienie; a to sformułowaniami, a to nie znoszącym sprzeciwu przekonaniem o swej racji, a to kategorycznymi, a słabo motywowanymi opiniami. – Przykłady można mnożyć – np. określają działania polskich polityków na emigracji zwyczajnie jako głupie... Można ich zrozumieć, ale nie jest to z pewnością styl, ani ważenie racji typowe dla prac historycznych... Podczas lektury łatwo chwilami popaść w rozdrażnienie – jednak uświadamiamy sobie, że pewne niezręczności i kontrowersje nie przysłaniają ciekawych wartości poznawczych i ogólnie lekkiego stylu.

Wypada jeszcze powiedzieć parę słów o dodatkach. Tradycyjnie mamy wkładkę ze zdjęciami. – Obejrzałem je z ciekawością; zdjęcia ciekawe i wyraźne. Jednak były to głównie naziemne portrety – tak ludzi, jak maszyn. Myślę, że przydałoby się więcej zdjęć „z akcji” – „Dywizjon 303” Fiedlera zawierał nawet ujęcia z tzw. fotokarabinów, czyli dokumentujące zestrzelenia. Autorzy twierdzą co prawda, że tego rodzaju ujęcia pojawiły się dopiero po Bitwie o Anglię – to ciekawe, chętnie poznałbym wyjaśnienie; w każdym razie zdjęcia w moim wydaniu książki Fiedlera, nawet jeśli nieco późniejsze, doskonale oddawały dramatyzm powietrznych walk... Poza tym mamy mapy operacyjne brytyjskiej obrony z podziałem na strefy grup myśliwskich, spis jednostek, parę prostych schematów typowych formacji powietrznych, oczywiście bibliografię – szału nie ma, ale też niczego specjalnie nie brakuje. Aha, jest jeszcze rozdział o nazewnictwie – Autorzy pragnęliby je zmienić, ale mają chyba świadomość, że to walka z wiatrakami i dlatego temat trafił do dodatków. – Ogólnie nie do końca się z nimi zgadzam (w szczególności nie uważam, byśmy koniecznie musieli kształtować nasze nazwy jako możliwie dokładne tłumaczenia tych angielskich). Ale daruję sobie szczegółową polemikę. – I to by było w zasadzie na tyle...

***

Na koniec apendyks, czyli bonus. – Kiedy zobaczyłem na stronie 209: „na dwóch przeciwległych końcach ich liczebności”, to ma udręczona dusza zawyła do rymu: litości! Co z kolei zainspirowało mnie do napisania wiersza-przestrogi, który zamieszczam poniżej.... Uwaga: solennie przestrzegam przed ową przestrogą; zmiany w mózgu mogą być nieodwracalne! Bez skrupułów zalecam lekturę jedynie Autorom oraz wzmiankowanym powyżej redaktorom i korektorom, niech imię ich nigdy nie zaginie! Jednocześnie oświadczam, że swego wydawcę wręcz zmusiłem do dołączenia poniższego wierszyka; nie ponosi on żadnej odpowiedzialności, zaś o dofinansowanie leczenia proszę się zgłaszać do Bellony. – Zapraszam więc na chwilę poetyckiej grozy:

Do braci literników:
Pomnij autorze, me hoże niebożę,
byś do orto Ty grafii podchodził w pokorze!
Jako i sensu, któren gracko upychasz w cnych metafor słoje.
Wszelako gdy nie ściągnięte one gumą gramatyki,
ku sromowi posłużą, na czytelnika znoje...
Ostanie pusta uciecha, zgoła i przytyki
Sens tak lekce ulata, gdy nie domknięte słoje!
Auto-korekta takoż nie zawsze dopomoże.
Lubo kusi, cóż, gdy po niej raz po raz Tobie gorze!
Edytor tekstu swe prędkie roztacza powaby,
wszystko kreśli, pod jeden przestawia strychulec.
Wszak wciąż w Twej pieczy baczenie! Sensu nie gub aby!
Niechasz należnej uwagi, a miast frazy kunsztownie toczonej
tłuczkiem fraz potrzaskanych szpetny rzygnie gargulec!

Autor: Michał Eysymont

Opublikowano 08.12.2020 r.