Passchendaele. Kampania we Flandrii 1917

  • Drukuj

Informacje o książce
Autor: Krzysztof Marcinek
Wydawca: Inforteditions
Seria: Bitwy/Taktyka
Rok wydania: 2009
Stron: 421
Wymiary: 20,5 x 14,7 x 3,8 cm
Oprawa: miękka
ISBN: 978-83-89943-36-1

Recenzja
W powszechnej opinii I wojna światowa kojarzy się najczęściej z wojną pozycyjną: liniami okopów, obfitymi stratami i niewielkimi postępami terenowymi walczących wojsk – z wojną bez sensu. Czy tak rzeczywiście było? Jaką logiką kierowali się wyżsi dowódcy obu stron, posyłając na śmierć tysiące żołnierzy? Bo przecież z wielkości ponoszonych strat zdawali sobie sprawę. Czy nikłe postępy terenowe usprawiedliwiają tak daleko idące szafowanie krwią całych dywizji?

Passchendaele. Kampania we Flandrii 1917 a autorstwa Krzysztofa Marcinka z pewnością pozwoli Wam wyrobić sobie zdanie na co najmniej część spośród tych kwestii. Książka poświęcona została jednej z największych bitew pozycyjnych schyłkowego okresu I wojny światowej, trwającej od 31 lipca do 20 listopada 1917 r. Z jednej strony wzięły w niej udział wojska brytyjskie i francuskie, z drugiej Niemcy. Po stronie Ententy główny ciężar walk dźwigali Brytyjczycy. Zreorganizowany i uzupełniony BEF (British Expeditionary Force) przeprowadzić miał na polach Flandrii decydującą ofensywę tej wojny.

Plany operacji opracowywano już od co najmniej dwóch lat, aż wreszcie w 1917 r. jej ostatecznemu realizatorowi, marszałkowi Douglasowi Haigowi, udało się dopiąć swego. Dążył on do wykrwawienia stojących naprzeciw niego sił niemieckich, a następnie, po ich rozbiciu, wprowadzenia w wyłom jednostek szybkich (kawalerii) i przerwania frontu. Brytyjski dowódca zdawał sobie jednak sprawę, że nim ten decydujący moment nastąpi, jego żołnierzy czeka ciężka, wyniszczająca bitwa na wyczerpanie. Raporty wywiadu wskazywały jednak, że armia niemiecka goni resztkami sił i sukces jest możliwy. Kierownictwo polityczne z premierem Wielkiej Brytanii Davidem Lloyd Georgem na czele w większości nie wierzyło w sukces ofensywy, jednak zagrożenie Wysp płynące ze strony bazujących na holenderskim wybrzeżu U-Bootów na tyle mocno dawało się we znaki, że w ostatecznym rozrachunku Haigowi, przy wsparciu wyższych dowódców floty, udało się „przepchnąć” swoje plany.

Po zgromadzeniu na głównym odcinku natarcia tysięcy żołnierzy, setek dział i milionów sztuk amunicji rozpoczęło się długo szykowane natarcie. Poprzedziły je działania wokół Messines (7-14.VI.1917), gdzie przy użyciu jednostek minerskich Brytyjczycy podkopali się na szerokim froncie pod pozycje niemieckie i wysadzili je, jednocześnie atakując wroga na powierzchni. Pozwoliło im to uzyskać lepsze pozycje wyjściowe. 31 lipca po ponad dwutygodniowym przygotowaniu artyleryjskim rozpoczęła się właściwa ofensywa. Jej bieg zahamowały wkrótce intensywne opady. Padający deszcz sprawił, że nacierające wojska dosłownie i w przenośni ugrzęzły. Ustanie opadów oraz zmiana taktyki i głównego odcinka natarcia we wrześniu doprowadziły do większych postępów terenowych, jednak w październiku deszczowa pogoda wróciła. Straty rosły w lawinowym tempie. W pewnym momencie brytyjskiemu dowództwu zależało już tylko na uratowaniu honoru i zdobyciu wyznaczonego jako cel podstawowej, przełamującej części ofensywy pasma wzgórz Passchendaele. Były to jedyne wzgórza w tamtejszej, ogólnie płaskiej okolicy, stąd też ich strategiczne znaczenie. Ostatecznie udało się je zająć tylko i wyłącznie dzięki uporowi i waleczności prowadzących końcową fazę natarcia dywizji australijskich, nowozelandzkich i kanadyjskich – najlepszych jednostek, jakie wówczas Brytyjczycy posiadali na kontynencie europejskim. Zapłaciły one jednak za ten wyczyn obfitą daninę krwi.

Jakie były końcowe efekty ofensywy? Linia frontu przesunęła się przez te ponad 3 miesiące o około 8 kilometrów. Sprzymierzeni zdobyli 80 kilometrów kwadratowych terenu przypominającego krajobraz księżycowy. Straty szacowane są różnie – od 200 do 400 tys. zabitych, rannych i zaginionych po każdej ze stron. W związku z tak mizernymi postępami terenowymi pojawiło się oczywiście pytanie: czy było warto, czy też, jak napisał brygadier Baber-Carr, trzecia bitwa pod Ypres to najbardziej ślepa rzeźnia tej ślepej wojny. W tym miejscu warto wspomnieć jeszcze jeden fakt: na wiosnę 1918 r. w wyniku własnej ofensywy Niemcy odzyskali cały stracony obszar w zaledwie kilka dni. W kwestii oceny bitwy autor nie udziela jednoznacznej odpowiedzi. Zdaje się jednak usprawiedliwiać marszałka Haiga względami ogólnostrategicznymi.

Książka napisana została głównie w oparciu o źródła brytyjskie, choć nie wyłącznie. Od strony merytorycznej prezentuje się znakomicie. Poza opisem samej bitwy znaleźć można w niej także sporo informacji o armiach walczących we Flandrii w 1917 r. w tym o stosowanej przez nie taktyce (instrukcje brytyjskie S.S. 135 i 143 regulujące działania w skali plutonu i czyniące z niego samodzielną jednostkę taktyczną, zasady działania artylerii, m.in. szereg informacji na temat wprowadzonego wówczas wału ogniowego, omówienie niemieckiej taktyki obrony elastycznej w różnych jej wariantach). Autor nie zapomniał też o lotnictwie i towarzyszących trzeciej bitwie pod Ypres działaniach w powietrzu. Często w tego rodzaju publikacjach walki lotnicze pomijane są w opisach bitew lądowych, mimo dość istotnego wpływu na całość batalii. Niewątpliwą zaletę stanowi odpowiednie wyważenie jeśli chodzi o treść. Widać, że autor ma dużo do powiedzenia na temat przedstawianej bitwy i nie musi zapełniać książki nadmiernie rozbudowanymi wywodami o strukturach czy też wstępem poświęconym kwestiom ogólnym, luźno związanym z prezentowanym tematem.

Książkę czyta się z przyjemnością. Od strony językowej miałbym jedynie zastrzeżenia do korekty – błędy w tym zakresie są trochę częstsze niż w innych pozycjach wydawnictwa Inforteditions. Ostatnią rzeczą, która zasługuje na wyróżnienie, są znakomite, kolorowe mapki. Ponadto książka zawiera trochę zdjęć i obrazków, analogicznie jak inne pozycje wydawnictwa, choć w porównaniu do tego co dawniej ukazywało się w serii Bitwy/Taktyka jest ich więcej.

Podsumowując, Passchendaele to jedna z lepszych pozycji, jakie ukazały się nakładem Inforteditions. Widać, że wydawnictwo niezmiennie trzyma wysoki poziom, podejmując przy tym tematy mniej znane, stanowiące często białe plamy w polskiej historiografii. Wcześniej tego rodzaju pionierską pozycją były m.in. Wojny włoskie 1494-1559 Piotra Tafiłowskiego. Gorąco polecam dzieło Krzysztofa Marcinka, również osobom nieprzepadającym za I wojną światową, zaś autorowi życzę powodzenia w pracy nad kolejną pozycją, która mam nadzieję będzie równie udana jak obecna.

Autor: Raleen

Opublikowano 21.10.2009 r.

Poprawiony: środa, 29 grudnia 2010 21:24