23 czerwca. Dzień „M”

  • Drukuj

Informacje o książce
Autor: Mark Sołonin
Tłumaczenie: Jerzy Redlich
Wydawca: Rebis
Rok wydania: 2008
Stron: 519
Wymiary: 20,3 x 14 x 3,1 cm
Oprawa: twarda
ISBN: 978-83-7510-257-4

Recenzja
23 czerwca. Dzień „M” Marka Sołonina to ni mniej ni więcej tylko kontynuacja jego pierwszej książki poświęconej tematyce początków Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, czyli 22 czerwca 1941, czyli jak zaczęła się Wielka Wojna Ojczyźniana. Jest to przy tym kontynuacja dość ściśle powiązana z częścią pierwszą i w związku z tym rodzi się pytanie, na których spośród poruszanych dotychczas wątków skupił się autor, i czym się ona od poprzedniczki różni.

Ponieważ, jeśli chodzi o sposób przedstawiania początków operacji „Barbarossa” i udziału ZSRR w II wojnie światowej, wcześniejsza część była bez wątpienia rewolucyjna, trudno się dziwić, że spotkała się z ostrą krytyką, głównie starszych historyków rosyjskich, piszących jeszcze w czasach sowieckich, jak również ich współczesnych kontynuatorów, nie tylko w samej Rosji. Pierwsze rozdziały obfitują więc w polemiki. Autor wykazuje na tym polu duże zacięcie i bez patyczkowania się kolejno obala twierdzenia swoich adwersarzy. Nawet dla mniej interesujących się tego rodzaju dysputami zapoznanie się z tymi argumentami, w takim ujęciu, może być wartościowe, gdyż stosunkowo często pojawiają się one w różnych formach w dyskusjach nad frontem wschodnim, toczonych m.in. na forach internetowych. Spośród poruszanych tematów dużo miejsca poświęcono efektywności struktur jednostek niemieckich i sowieckich, w czym – jak twierdzą polemiści Sołonina – Niemcy mieli posiadać wtedy znaczną przewagę nad Rosjanami.

Książka rozwija szereg wątków poprzedniczki. Autor serwuje nam więcej liczb, więcej danych technicznych i mnóstwo cytatów z dokumentów. Są to zarówno wiadomości nowe, jak i uszczegółowiające to, o czym pisał poprzednio. Recenzując jakiś czas temu 22 czerwca 1941, czyli jak zaczęła się Wielka Wojna Ojczyźniana , by uniknąć kojarzenia tej publikacji z często i gęsto lejącym wodę Suworowem, opisałem ją w podobny sposób, podkreślając jej merytoryczny charakter. Jednak w porównaniu z poprzedniczką, o ile tam w wielu miejscach książka przeradzała się bardziej w opowieść i w większym stopniu nacisk położony został na uwypuklenie głównego wątku, tutaj przeciwnie. Z pewnością zadowoli to rasowych pasjonatów historii wojskowości i militariów, z drugiej strony, wciągający styl autora, który nawet rozważania o danych statystycznych potrafi ująć w taki sposób, że nie można się od książki oderwać, sprawia, że nie powinno to być na tyle przytłaczające, by innych od lektury odrzucić.

Spośród poruszanych wątków ściśle militarnych, czy ściśle technicznych, autor analizuje m. in. kwestie: 1) zaopatrzenia jednostek radzieckich w paliwo, 2) wyposażenia Armii Czerwonej w środki transportu (ciężarówki, samochody), 3) zaopatrzenia jednostek radzieckich w amunicję dla poszczególnych rodzajów armat i broni małokalibrowej.

Posiadane zapasy paliwa oraz problemy związane z jego dostawami to jeden z argumentów na rzecz słabości radzieckich wojsk, w szczególności jednostek pancernych, w 1941 r. Wskazuje się, że sowieckim korpusom zmechanizowanym brakować miało w decydujących momentach paliwa. Autor przytacza szereg faktów i liczb dowodzących, że tak nie było. Tego, że radzieckie jednostki pancerne i zmotoryzowane w większości przypadków nie miały z tym problemu dowodzą m.in. dane Niemców, które pokazują, że w czasie ofensywy trafiali oni często na porzucone przez Rosjan składy paliwa, których ci nie zdążyli ewakuować. Dzięki temu w pochodzie na wschód Niemcy całkiem sporo go zaoszczędzili, czego ich skrupulatni kwatermistrze nie omieszkali odnotować.

Liczba posiadanych środków transportu (samochodów, ciężarówek, ciągników gąsienicowych) to kolejny gorący temat. W szeregu publikacji spotkać się można z typowym – zdaniem autora – przekłamaniem. Podawane są wartości procentowe mówiące, że np. dany korpus czy dywizja sowiecka były wyposażone w 30 czy 40 procentach w środki transportu (w stosunku do etatu). W książce autor zestawił liczby wynikające z planu z podawanymi procentami, nie po raz pierwszy uzyskując obraz stalinowskiej gigantomanii. Otóż plany te przewidywały na ogół astronomiczne liczby pojazdów, znacznie przewyższające potrzeby jednostek. I tak np. dla pułków artylerii przewidziano taką liczbę środków mechanicznych do ciągnięcia dział, że niekiedy przypadały po 4 ciągniki gąsienicowe na działo. Rekordowy pod tym względem plan MP-41 w sumie przewidywał mobilizację 595 tys. samochodów – dwa razy więcej w stosunku do wcześniejszych wymagań etatowych. W zasadzie, jeśli spojrzeć na projekt stworzenia w krótkim czasie 30 korpusów zmechanizowanych, z których każdy miał posiadać więcej czołgów niż standardowa radziecka armia pancerna z ostatniego roku wojny, da się zauważyć wspólne objawy jednej i tej samej choroby.

Ostatnia z trzech kwestii to zaopatrzenie wojsk w amunicję. Znów punktem odniesienia są radzieckie plany produkcji amunicji oraz ostatni, opracowany przez niemieckim atakiem wielki plan rozwoju sił zbrojnych ZSRR, wspomniany już osławiony MP-41. Mark Sołonin zauważa, że w planie tym nie ma nawet najmniejszej wzmianki o amunicji. Brak dyrektyw i liczb określających występujące w tym zakresie zapotrzebowanie armii. Wydaje się to szczególnie zaskakujące o tyle, że plan drobiazgowo regulował wiele mało znaczących, drugorzędnych i trzeciorzędnych kwestii, np. ustalał wielkości produkcji watowanych portek, kaleson, łopat do traktorów. Nie zapomniano o kompaniach jucznych osłów i wielbłądów, wspomniano o „centralnej szkole łączności dla psów i gołębi”. O amunicji ani słowa. Bez wątpienia w Armii Czerwonej występował w tym okresie deficyt amunicji, co odbijało się głównie na niewielkiej ilości ćwiczeń odbywanych w okresie poprzedzającym wojnę z Niemcami. Nie oznacza to jednak, że w chwili wybuchu działań wojennych amunicji nie było. Prawda o tym jest jednak bardziej złożona: z jednej strony, są dokumenty, które wskazują na ogromne zasoby amunicji, z drugiej strony, ze wspomnień wyższych dowódców z pierwszych bitew wyczytać można, że amunicji wyraźnie brakowało, co ograniczało możliwości zwłaszcza artylerii. Faktem pozostaje, że w chwili wybuchu wojny nie dysponowano prawie w ogóle amunicją przeciwpancerną kalibru 76 mm. Niektóre dywizje pancerne posiadały jej nieznaczne ilości, niektóre nie posiadały wcale, często zaś posiadano ją w wielkościach rzędu 2 pocisków na działo. Tym samym wartość bojowa najnowszych radzieckich czołgów T-34 i KW spadała do poziomu czołgów niemieckich. W takich warunkach mogło dojść do swoistego wyrównania szans, przy założeniu, że Rosjanie strzelali pociskami odłamkowymi.

Wskazać by można jeszcze kilka takich wątków natury technicznej. Bez wątpienia ich rozstrzygnięcie wpływa na ogólny obraz operacji „Barbarossa” i pomaga zrozumieć przyczyny sowieckiej klęski. Powyższe trzy zagadnienia wydają się kluczowymi, a jednocześnie należą do najbardziej dyskusyjnych.

W drugiej części autor odchodzi w większości od zagadnień technicznych. Sporo miejsca poświęca za to analizie planów, projektu rozwoju radzieckich sił zbrojnych, polityki zagranicznej ZSRR w okresie bezpośrednio poprzedzającym wojnę z Niemcami oraz analizie planu osłony mobilizacji, ześrodkowania i rozwinięcia Armii Czerwonej. Badający ten okres na ogół zgadzają się co do zasadniczej kwestii: planów dotyczących wejścia ZSRR do wojny było kilka i wraz z rozwojem sytuacji ulegały one w 1941 roku modyfikacjom. Prześledzenie, czy raczej wykrycie, jak zmieniały się plany radzieckiego najwyższego dowództwa staje się głównym zadaniem autora w części drugiej. W poszukiwaniu odpowiedzi, by lepiej zrozumieć co się wówczas działo, stawia on trzy hipotezy.

Hipoteza nr 1 mówi o tym, że w lutym i marcu 1941 roku Stalin nie planował jeszcze rozpoczęcia wielkiej wojny w Europie latem 1941 roku. Wskazywać na to może szereg jego decyzji z tego okresu, m.in. przyjęty 24 marca 1941 r. wielki program budowy lotnisk (zakładał budowę 194 lotnisk, w większości na obszarach nieodległych od granicy z Niemcami), ze względu na rozmach przedsięwzięcia niemożliwy do zrealizowania do końca 1941 roku, czy też… plan stworzenia 30 korpusów zmechanizowanych, co w tak krótkim czasie było w zasadzie niewykonalne, a trudno zaczynać wielką wojnę z siłami pancernymi w fazie reorganizacji. Inna rzecz, że działania Stalina w tej mierze de facto opóźniali Żukow i Timoszenko, którzy w przeciwieństwie do niego nisko oceniali zdolności bojowe Armii Czerwonej i starali się przed rozpoczęciem działań zabezpieczyć sobie odpowiednią przewagę, która pozwoli uniknąć klęski.

Hipoteza nr 2 mówi, że z czasem nastąpiło zawężenie planów i przesunięcie terminów szykowanego uderzenia na lipiec-sierpień 1941. Autor dużo miejsca poświęcił analizie planu rozwinięcia strategicznego Armii Czerwonej oraz kluczowego dla pierwszej fazy wojny planu osłony mobilizacji, ześrodkowania i rozwinięcia Armii Czerwonej do działań bojowych. W wyniku analizy powyższych planów i związanych z nimi dokumentów i relacji dotyczących ich wykonania dochodzi on do wniosku, że w końcu maja bądź w czerwcu termin rozpoczęcia operacji po raz kolejny przesunięto. Spośród spotkań, jakie odbył w ciągu miesiąca poprzedzającego początek „Barbarossy” Stalin, udaje się, przez analizę składu odwiedzających go sowieckich notabli (na podstawie wpisów w księdze wejść i wyjść) wyeliminować większość możliwych dat narad. Pozostaje jedna, najbardziej prawdopodobna, na której zapewne podjęto ostateczne decyzje.

Wreszcie końcówka, czyli hipoteza nr 3. Autor szeroko operując kilkoma faktami i dokumentami, ostatecznie dochodzi do wniosku, że w rzeczywistości Hitler ubiegł Stalina o jeden dzień w rozpoczęciu działań wojennych. Wskazują na to fakty związane z ogłoszeniem powszechnej, jawnej mobilizacji (tytułowy dzień „M”) nie 22 czerwca, czyli zaraz po rozpoczęciu działań wojennych, kiedy najpóźniej należało to zrobić (jak wskazuje autor, większość państw przeprowadzała w czasie II wojny św. mobilizację dużo wcześniej), ale dzień później – 23 czerwca. Zagadkowa, spóźniona mobilizacja jawi mu się jako światełko w tunelu, pozwalające zrozumieć przyczyny klęski.

Na tym jednak nie koniec. W części trzeciej pt. „Klęska” autor wraca do analizy przyczyn sowieckiej katastrofy. Zaczyna się od mocnego uderzenia: dużej liczby cytatów ze wspomnień, relacji z dokumentów pochodzących z pierwszych dni wojny radziecko-niemieckiej. Przyznam, że te około 30 stron zrobiło na mnie największe wrażenie. I tak, czytamy m.in. relacje czołgistów o tym, że w pierwszych dniach konfliktu właściwie nie walczyli, o odpruwających dystynkcje radzieckich oficerach, o panice powodowanej przez pojawienie się na tyłach sowieckich jednostek pancernych pojedynczego patrolu wrogich motocyklistów czy o niemieckich spadochroniarzach, których spodziewano się zawsze i wszędzie. Z drugiej strony mamy raporty niemieckich generałów o ludności witającej Wehrmacht kwiatami i czekającej tylko na jego przybycie, by „odebrać” z pobliskiego kołchozu zabranego im niedawno na cele państwowej gospodarki konia i furmankę czy relację o masowym oddawaniu się do niewoli radzieckich żołnierzy już w pierwszym dniu wojny, którzy z bronią (!) maszerują do niewoli obok pędzącej na wschód kolumny niemieckich wojsk pancernych. Obrazu dopełniają rozkazy wyższych dowódców sowieckich do podległych im dowódców dywizji, korpusów, armii, pouczające podwładnych niczym kadetów, że nie wolno wpadać w panikę, że trzeba dowodzić, że jeszcze nie powinni opuszczać stanowisk dowodzenia, że powinni być ze swoimi ludźmi itp. Na zakończenie możemy przeczytać notatkę działaczy partyjnych o tym, jak to w jednym z obwodów robotnicy w fabrykach radzą o aktualnej sytuacji, o tym co robić i czy lepiej im będzie z Hitlerem, czy z władzą sowiecką (przedstawiciele partii bali się interweniować z obawy przed linczem).

Spośród tematów poruszanych w części trzeciej najwięcej miejsca poświęcono zjawisku, które autor nazwał „pomorem czołgów”. Jak to się stało, że sowieckie korpusy zmechanizowane poniosły tak ogromne straty w czołgach, z których to strat większość stanowią straty niebojowe? Dlaczego straty w czołgach znacznie przewyższały pod względem procentowym liczbę utraconych samochodów? To tylko niektóre z pytań.

Dalej przyglądamy się m.in. manewrom radzieckich korpusów zmechanizowanych Frontu Południowo-Zachodniego, zachowujących się w pierwszych dniach wojny niczym pijany we mgle. Po wielokroć dowództwo wydawało niektórym jednostkom rozkazy marszu w określone miejsce, po czym, nim jeszcze na nie dotarły, zawracało je w przeciwnym kierunku. W ten sposób niektóre z korpusów zmechanizowanych krążyły przez dłuższy czas w ograniczonych obszarach, nieustannie „poszukując” Niemców, których dowództwo Frontu nie mogło precyzyjnie zlokalizować. Nic dziwnego, że po paru dniach takiej wojaczki zaufanie czerwonoarmistów do komandirów radykalnie spadło, a i paliwa zużyto sporo, i niektóre czołgi zdążyły zanotować różnego rodzaju usterki.

Ostatni z szeroko omawianych problemów to, po raz kolejny (w nieco innej odsłonie), wielkość i struktura sowieckich strat, w tym strat niebojowych. Trudno streścić to zagadnienie w kilku słowach. Konkluzja, do jakiej dochodzi autor, jest taka, że straty Armii Czerwonej w tym okresie przewyższają znacznie straty wszystkich walczących z Niemcami wojsk, z kolei straty Niemców są, biorąc pod uwagę skalę działań, śmiesznie małe.

Ogromna praca wykonana przez rosyjskich historyków w ostatnim dwudziestoleciu, podczas której dokładnie zbadano przebieg większości bitew początkowego okresu wojny, krytycznie przeanalizowano strategiczne i operacyjne decyzje dowództwa Armii Czerwonej, jedynie potwierdza – moim zdaniem – wniosek, że odpowiedź na pytanie o przyczyny katastrofy 1941 roku znajduje się poza sferą problemów sztuki operacyjnej lub techniki zbrojeniowej.

Uważam, że odpowiedź na pytanie o przyczyny klęski można sprowadzić najkrócej do czterech słów: ARMIA CZERWONA NIE WALCZYŁA. Na polach bitew 1941 roku nie spotkały się dwie armie, ale zorganizowane i działające jak w zegarku siły zbrojne faszystowskich Niemiec z jednej strony i niemal niesterowalny uzbrojony tłum z drugiej. To założenie pozwala od razu racjonalnie wyjaśnić „nieprawdopodobne” proporcje strat obu stron: rzecz jasna w konflikcie zbrojnym armii i tłumu straty tłumu muszą być kilkudziesięciokrotnie większe. Ma się rozumieć, że ogromna liczba najlepszych czołgów, samolotów, dział i karabinów nie może o wiele zwiększyć zdolności bojowej niesterowalnego tłumu.

Zaproponowane rozwiązanie tylko pozornie jest proste… (M. Sołonin, 23 czerwca. Dzień „M”, Poznań 2008, s. 433).

Kończąc, książka jest do tego stopnia rewolucyjna, że nie podejmuję się oceny poszczególnych jej tez. Niezależnie od tego, czy wątek przewodni i wnioski, do jakich dochodzi autor w wyniku analizy postawionych w drugiej części hipotez, wydadzą się Wam przekonujące, myślę że warto ją przeczytać także ze względu na szereg innych tematów (w recenzji, mimo jej obszerności, nie przedstawiłem bynajmniej wszystkich), które przy okazji porusza, ogromną liczbę faktów i dokumentów, które co prawda pośrednio i wyrywkowo, ale w miarę rzetelnie można dzięki niej poznać. Sądzę, że wraz ze swoją poprzedniczką jeszcze długo będzie ona tematem sporów i ożywionych dyskusji.

Autor: Raleen

Opublikowano 28.04.2009 r.

Poprawiony: środa, 29 grudnia 2010 14:18