Lwia odwaga Wilków znad Tybru: rzymska virtus i obyczaje wojenne w okresie republiki

  • PDF
  • Drukuj
  • Email

Nieokrzesana odwaga, oszczędność, brak przywiązania do dóbr materialnych, religia cudowna w swej pobożności, prostolinijność działania, troska i sprawiedliwość w postępowaniu z innymi ludźmi1. Oto cechy prawdziwego Rzymianina.

Cechy, dodajmy, wychwalane przez wieki istnienia republiki, opłakiwane i wspominane z nostalgią w latach jej upadku. Czy tak było naprawdę? Czy zaiste mówiąc o najdawniejszych Rzymianach mówimy tylko o ludziach prawych, odważnych i honorowych? A może jednak imperium wzrosło na chciwości, mściwości i nieprawości? Trudno odpowiedzieć na te wszystkie pytania w sposób jednoznaczny, nierodzący wątpliwości i kolejnych pytań. W historii rzadko coś jest pewne, zwłaszcza zaś w historii starożytnej, w której wyprowadzając jakąś tezę opieramy się głównie na domysłach popartych skąpą ilością często nieobiektywnych źródeł. Czasem jednak wydaje mi się, że to i lepiej, ponieważ dzięki zawartej w historii starożytnej tajemniczości i niejasności ludzie tacy jak ja, czujący nostalgię do tamtych wieków oraz lubujący się w lekturze dzieł klasycznych, znajdują oparcie i przeciwwagę dla czasów współczesnych jakże przewidywalnych i trywialnych.

Białe plamy w historii republiki rzymskiej nie pozwalają jednoznacznie określić, czy Katonem Starszym wypowiadającym słowa Ceterum censeo Karthaginem esse delendam2 kierowało poczucie niespełnionej misji, jaka czeka republikę i wrodzony patriotyzm, czy też może zawiść oraz ksenofobia. Wszak zepchnięte do pozycji drugorzędnego miasta-państwa Kart-Hadaszt w drugim wieku przed naszą erą nie stanowiło już zagrożenia dla niekwestionowanej hegemonii Rzymu w basenie Morza Śródziemnego. Ba! Nie możemy być nawet pewni czy Katon w ogóle wypowiedział te słowa. Takie właśnie będzie moje zadanie. Postaram się bowiem sięgnąć do źródeł, opisać wydarzenia, co do istnienia których nie możemy być zupełnie pewni, jednak faktem jest też, że nie możemy im zupełnie zaprzeczyć. Wydarzenia niepewne będą jednak przeplatać się z niepodważalnymi prawdami dotyczącymi historii republiki od roku wygnania przez Brutusa ostatniego z królów, Tarkwiniusza Pysznego, aż do czasów wielkich podbojów Juliusza Cezara.

Wydarzenia przeze mnie opisywane nie będą dotyczyć jednak tylko i wyłącznie sfery wojskowości, bo nie można zrozumieć odwagi i poświęcenia, z jakim legionista oddawał życie dla republiki, bez znajomości życia codziennego i obyczajów, które towarzyszyły ludziom tamtych czasów. Wszak polskie słowo republika to nic innego jak łacińska res publica, czyli rzecz wspólna, a stanie się częścią republiki oznaczało dla Rzymianina zupełne oddanie się jej dobru i sprawie.

Z pewnością niejednej osobie, która patrzy na mapę świata antycznego, dech w piersiach zapiera wielkość Imperium Rzymskiego, tym zaś którzy lepiej znają historię, dech w piersiach zapiera jego trwałość. Jednak taki był porządek rzeczy, musiało do tego dojść. Nigdy wcześniej i nigdy później nie istniało społeczeństwo tak agresywne, a przy tym tak twarde i potrafiące przejąć cechy pokonanego przeciwnika. Dla Rzymian, podobnie jak barbarzyńców, wojna była nieodłącznym elementem życia. Prowadzili ją ludzie dla ludzi. W latach 327-241 p.n.e. bramy świątyni Janusa były zamykane na znak pokoju tylko pięciokrotnie3. Jednak w przeciwieństwie do barbarzyńców Rzymianie kierowali się determinacją i konsekwencją, która dla ich wrogów zawsze oznaczała unicestwienie lub w najlepszym przypadku zniewolenie. Gdy przeciwnik padał, szło się po jego trupie naprzód. Jednak Rzymianie nie przechodzili nad dogorywającym ciałem pokonanego obojętnie, zawsze potrafili znaleźć rzecz godną przywłaszczenia czy to w taktyce walki, czy uzbrojeniu. Tak też powstawały legiony, formacja zapożyczona od ligi lateńskiej, uzbrojona w iberyjskie gladiusy, chroniąca się za samnickimi scuti, odziana w galijskie kolczugi i ciskająca w nieprzyjaciela mordercze etruskie pilum4, a po bitwie lecząca rany w obozie zbudowanym na wzór helleński. Oczywiście Rzymianie nie pozostawali biernymi naśladowcami, wszystkie importy potrafili ulepszyć, tworząc z nich broń dalece doskonalszą od pierwowzoru.

Mankamentem armii rzymskiej było jednak dowodzenie. Przez wieki istnienia republika nie stworzyła żadnej profesjonalnej szkoły oficerskiej, niemniej jednak braki w wykształceniu wojskowym oficerowie nadrabiali odwagą i oddaniem. Od centuriona, którego zadaniem było zginąć tam gdzie stał, poprzez młodego patrycjusza dowodzącego turmą kawalerii, aż po sędziwego senatora w randze konsula. Wysokie urodzenie w Rzymie nie zwalniało bowiem od służby wojskowej, wręcz przeciwnie, nakładało dodatkowy obowiązek w postaci cursus honorum –drodze ku szczytom władzy, drodze wypełnionej w dużej mierze przez służbę wojskową. Chcąc ubiegać się o stosunkowo niski urząd kwestora należało odsłużyć aż dziesięć lat bądź dziesięć kampanii wojennych. W wojsku zaś nie mogło być mowy o ulgach. Dobry wódz czy oficer to nie taki, który wywyższa się ponad żołnierzy i olśniewa ich nimbem swego urodzenia, lecz ten, który jest współobywatelem i commiles, dzielącym trudy towarzyszem broni5. Wódz niemal zawsze walczył u boku swych żołnierzy, przywołując tym samym wspomnienie szalonej odwagi Romulusa. Nieważne czy rzucał się bezpośrednio w wir starcia jak zwykł to czynić Marek Klaudiusz Marcellus, czy też chronił za tarczami swych przybocznych jak Scypion podczas oblężenia Nowej Kartaginy6. Ważne było by stał przy swoich żołnierzach, dając przykład.

Czasem jednak to nie wystarczało. Od wodza wymagano wtedy ostateczności, czyli poświęcenia siebie samego w imię zwycięstwa. Odwoływano się wówczas do pomocy bogów, opłacanej jednak słono poprzez rozlew błękitnej krwi dowódcy. W rytuale zwanym devotio7 oficer, najczęściej pretor lub konsul, ubrany w ceremonialne praetesta, w towarzystwie przewodniczącego kolegium kapłańskiego, pontifex maximus, odmawiał modlitwę do bóstw opiekuńczych Rzymu: Janusa, Jowisza, Kwirynusa oraz bogów zaświatów, po czym rzucał się między wrogów by znaleźć śmierć w walce. Jak nietrudno się domyślić, manewr ten działał tak budująco na legionistów, że zwycięstwo, nawet okupione dużymi stratami, było nieuniknione. Rodem najbardziej słynącym z devotio była familia Decjuszów Musów. „Wygrali” oni w ten sposób bitwy pod Veseris w roku 340 p.n.e. oraz Sentinum czterdzieści pięć lat później.

Jednak nie tylko patrycjusze wykazywali się zdumiewającymi aktami heroizmu. Jednym z bodaj najbardziej znanych bohaterów republiki był Horacjusz Kokles, który własnym ciałem bronił przed nagłym atakiem Etrusków mostu na Tybrze, wprawiając wrogów w ogromne osłupienie swym poświęceniem i determinacją, jednocześnie dając towarzyszom czas na odwrót i zerwanie mostu. Gdy przeprawa za jego plecami została zniszczona, Kokles znalazł śmierć w Tybrze lub zbawienie na jego drugim brzegu – zależy, którą relację przyjąć za prawdziwą8. Podobnie, lecz w wiele wieków później, zachował się inny rzymski legionista. Centurion VIII legionu Cezara, Marek Petroniusz, który podczas nieudanego szturmu na Gergowię, zdając sobie sprawę z faktu, że porażka jest nieunikniona, krzyknął do swych ludzi: Nie mogę uratować siebie i was, których pociągnąłem w niebezpieczeństwo (…), ale mogę przynajmniej ocalić wasze życie. Kiedy nadarzy się okazja, ratujcie się. Po tych słowach samodzielnie bronił bramy miasta, uniemożliwiając wrogom wydostanie się na zewnątrz, zaś swoim dając czas do ucieczki, tak długo jak długo starczyło mu sił. W końcu wycieńczony stracił życie pod ciosami Galów. Jednak tamtego dnia stał się więcej niż człowiekiem, stał się legendą, ostatnim tchnieniem konającej republikańskiej virtus9.

Najbardziej jednak niesamowite w przypadku bohaterów wczesnej republiki jest to, iż potrafili zdobyć się na największe poświęcenie, mimo że w zamian mogli liczyć jedynie na uznanie współobywateli. Służba wojskowa bowiem aż do zdobycia Wejów, czyli roku 396 p.n.e., nie była wynagradzana w żaden sposób. Nawet po tej dacie wypłacane stipendium było nominalne. Piechur otrzymywał zaledwie jednego obola dziennie – monetę, która jak na ironię starczała na opłacenie Charona, przewoźnika dusz zmarłych. Uzbrojenie trzeba było zakupić samodzielnie, a dodatkowo, zgłaszając się do służby wojskowej, obywatel wyrzekał się prawa cywilnego w miejsce jurysdykcji wojskowej. Należy dodać – bardzo brutalnej jurysdykcji. Za okazanie tchórzostwa bądź uchybienie podczas pełnienia warty groziła okrutna śmierć polegająca na zatłuczeniu przez współobywateli drewnianymi drągami.

Służba była tym bardziej uciążliwa, że trwała z przerwami w sumie aż szesnaście lat bądź szesnaście kampanii wojennych. Dawało to jednak Rzymowi nieprzebrane rezerwy ludzkie. W trakcie II wojny punickiej Miasto Wilczycy mogło wystawić armie liczące w sumie 770 tysięcy ludzi. Żadne inne społeczeństwo preindustrialne nie miało takich możliwości mobilizacyjnych10. Czasem jednak, nawet mimo takich rezerw, trudno było zmobilizować wojska. Kiedy w 275 r. p.n.e. zagrożenie ze strony Pyrrusa wydawało się być większe niż kiedykolwiek, wielu obywateli odmówiło ruszenia na wojnę. Wówczas to doszło do wydarzenia bez precedensu. Kuriusz Dentatus, konsul na ów rok, zagroził każdemu, kto nie stawi się w wyznaczonym dniu na Pole Marsowe, sprzedaniem w niewolę11. Podobno nawet sprzedano jednego z obywateli, aby zastraszyć pozostałych. Dentatus jako konsul i człowiek o kryształowej reputacji, mimo iż był homo novus, mógł sobie na taki krok pozwolić. Dzięki przepędzeniu krewnego Aleksandra Wielkiego oraz odrzuceniu samnickiej oferty przekupstwa, przeszedł do historii jako obywatel, którego ani żelazo nie mogło pokonać, ani złoto12.

W roku 216 p.n.e., w przededniu najbardziej tragicznej bitwy w dziejach Rzymu republika postanowiła się zabezpieczyć przed dezercją obywateli, tak aby defetyzm sprzed blisko 70 lat nie mógł się powtórzyć. Wszyscy żołnierze zostali zmuszeni do złożenia sacramentum, czyli przysięgi głoszącej, że nie opuszczą szyku w trakcie walki i będą się bronić do końca13. Prawie 60 tysięcy Rzymian, zmasakrowanych na apulijskiej równinie, zdołało w jakże posępny sposób dotrzymać obietnicy złożonej bogom i ojczyźnie. Jednak 12 tysięcy spośród legionistów, podstępnie osaczonych w pobliskim obozie, dostało się do niewoli. Hannibal wybrał więc spośród nich dziesięciu, aby udali się do Rzymu z propozycją odkupienia wziętych jeńców. Dumni patres uznali jednak, że lepiej będzie uzbroić niewolników i sześćdziesięcioletnich starców niż zhańbić się płacąc trybut Barkidzie. Wszyscy prócz jednego, który zdezerterował, jeńcy-posłowie powrócili do Hannibala, dotrzymując w ten sposób złożonej przysięgi. Dziesiątego, nieuczciwego legionistę, jeśli wierzyć słowom Polibiusza, sami Rzymianie złapali i przyprowadzili w pętach.

Nie był to jednak jedyny taki przypadek. Podobny los spotkał Marka Atyliusza Regulusa, konsula 256 roku p.n.e., który działając w Afryce sprawił Kartagińczykom wiele kłopotu. W końcu jednak pobity pod Tunes dostał się do niewoli. W roku 250 p.n.e., wysłany do Rzymu z poselstwem mającym na celu negocjowanie wymiany jeńców wojennych złożył przysięgę, że dobrowolnie wróci do Kart-Hadaszt, jeśli nie uda mu się nakłonić senatu do współpracy. Jednak gdy dotarł nad Tyber nawet nie zamierzał negocjować. W senacie ogłosił, że lepiej będzie kontynuować wojnę aż do ostatecznego zwycięstwa niż poddawać się w tym momencie. Nie zgodził się też na wymianę jeńców uznając, iż jest zbyt stary by przydać się Rzymianom, zaś kartagińscy młodzieńcy posłużą wzmocnieniu nadwątlonego potencjału nieprzyjaciela. Po tych słowach wrócił do Afryki by, jak podają rzymscy annaliści, zginąć zamęczonym w niewoli przez wrogów.

Jedynie ignorant lub zupełny laik mógłby stwierdzić, że Rzymianie nabywali pogardę dla śmierci tylko i wyłącznie poprzez trudy wojny. Prawda jest trochę inna – już od najmłodszych lat wpajano chłopcom i dziewczętom postawy patriotyczne. Było to zadanie obojga rodziców, ale głównie ojca. Patres families posiadali zupełną władzę nad życiem dziecka już od urodzenia. Aulus Manilius Torkwatus zabił własnego syna, gdy ten wbrew jego nakazom ruszył by walczyć przeciw Galom. Nie zważał na to, że chłopak wykazał się ogromną odwagą, ważniejsze było to, iż prawo ojca zostało naruszone. Podobny los spotkał Fulwiusza, gdy jego ojciec odkrył, iż młodzian planuje zdradzić republikę i przejść na stronę spiskującego Katyliny14. Ojciec mógł także odrzucić niechciane dziecko, gdy to było ledwie noworodkiem. Skazywał je w ten sposób na pewną śmierć.

Jednak, gdy ród był zagrożony wymarciem, patrycjusz, który miał dostateczną ilość dzieci, mógł oddać jednego z synów swemu mniej płodnemu przyjacielowi. Najbardziej znany przypadek adopcji miał miejsce w II w. p.n.e., kiedy to Lucjusz Emiliusz Paulus przekazał dwóch spośród czterech swych synów w ręce innych wielkich rodów. Jeden z nich został przygarnięty przez krewnych sławnego Kunktatora, przybierając imię Kwintusza Fabiusza Maksymusa Emiliusza, młodszy zaś stał się Publiuszem Korneliuszem Scypionem Emiliuszem, późniejszym zdobywcą Kartaginy i Numancji. Okrutny los straszliwie zadrwił jednak z hojności Paulusa. Dwaj synowie, którzy mu pozostali, zachorowali i zmarli w najmniej oczekiwanym momencie. Pierwszy pięć dni przed, drugi zaś trzy dni po triumfalnym pochodzie ojca wieńczącym zwycięstwo odniesione nad królem macedońskim Perseuszem w bitwie pod Pydną15.

Na surowość opiekuna syn niemal zawsze odpowiadał nie buntem, lecz oddaniem. Najwspanialszym przykładem takiego oddania jest postawa Pubiliusza Korneliusza Scypiona Afrykańskiego. Podczas walk z Hannibalem nad rzeką Ticinus, gdy jego ojciec został okrążony i ciężko ranny, syn dowodzący odwodowym oddziałem jazdy, nie wahając się ani przez moment, rzucił się by ratować jego życie. Przepędził wroga i ocalił konsula przed niechybną śmiercią za co został uhonorowany najwyższym rzymskim odznaczeniem corona civica, którą odebrał z rąk własnego ojca i dowódcy w jednej osobie16. Na gesty synowskiej pokory zdobywali się też Rzymianie zupełnie z sobą niespokrewnieni. Kiedy w roku 217 p.n.e. wykazujący się niezwykła butą magister equitum Marek Minucjusz Rufus zdecydował się stoczyć pod Gerundium bitwę z Hannibalem, przed nieuniknioną klęską ocaliła go interwencja dyktatora Kwintusa Fabiusza Maksymusa, który w ostatniej chwili przybył z odsieczą. Młody Minucjusz na znak pokory udał się do obozu swego wybawcy i oddał pod jego komendę już nie jako dowódca, lecz rodzony syn.

Republika była jednak matką surowszą niż jakikolwiek rzymski ojciec. Z pewnością zaś nigdy nie miała litości dla przegranych. Przekonał się o tym w bardzo bolesny sposób Gajusz Hostiliusz Mancinus, który jako konsul roku 137 p.n.e. walczył przeciw Celtyberom aż nie został okrążony i zmuszony do zawarcia upokarzającego pokoju. Senatorowie oburzeni takim obrotem spraw za karę odesłali nieudolnego wodza pod mury największego wrogiego oppidum, Numancji. Tutaj nagiego i związanego Rzymianie pozostawili go na pastwę barbarzyńców. Nawet gdy republika upadła, a władzę przejęli cesarze zwący siebie pryncepsami, czyli pierwszymi spośród równych, nie zmieniło się brutalne traktowanie i pogarda względem przegranych. W 9 r. n.e. przebiegli Germanie zdołali okrążyć i wybić prawie do nogi trzy legiony pod dowództwem Pubiliusza Kwintyliusza Warusa. Ich zwycięstwo było niemal zupełne, jednak nie całkowite, bo garstce najbardziej zdeterminowanych spośród legionistów udało się przedrzeć przez szeregi wrogów i uciec za Ren. Jednak Oktawian August w chwili, gdy wypowiadał słowa Quintili Vare, legiones redde! przekreślił wszystkich żyjących. W Italii nie było już miejsca dla maruderów spod wzgórza Kalkriese, wydano uchwałę zakazującą im powrotu do ojczyzny. Skazani na tułaczkę po prowincjach cesarstwa mieli już nigdy nie ujrzeć Wiecznego Miasta, niby dusze tkwiące na brzegu Styksu, zawieszone między życiem a śmiercią17. Sojusznicy Romy byli w jeszcze trudniejszym położeniu. Bojąc się zemsty oraz czując respekt przed splendorem, jaki roztaczali Rzymianie, często woleli raczej umrzeć niż stracić status socii. Najbardziej chyba nieugiętą postawę zademonstrowali mieszkańcy Patelii. Oblegani przez armię kartagińską nie chcieli ulec. Broniąc się więc do ostatniego tchu zjedli wszystkie skóry, jakie były w mieście, następnie młode pędy, a gdy tych zabrakło spożywali korę z drzew, wytrzymując oblężenie przez jedenaście miesięcy18.

Paradoksalnie więc lepiej było zginąć próbując zachować honor niż przeżyć, wegetując przez resztę swych dni we wstydzie. Każdy dobry Rzymianin zdawał sobie z tego sprawę. Rozumiał to także Sulwiusz, dowódca kohorty Paelginów walczącej pod Pydną, gdy zobaczył trzy tysiące falangitów agemy, najlepszych spośród wrogich żołnierzy. Wiedział, że jego ludzie najprawdopodobniej im nie dorównają, złamią szyk i okryją się hańbą. Kierowany być może impulsem, może jednak chłodną kalkulacją wyrwał signum, święty znak kohorty z rąk chorążego i cisnął nim wprost w nieprzyjacielską formację. Żołnierze widząc ten czyn rzucili się by ratować symbol swej jednostki, który był czymś więcej niż tylko sztandarem. Legioniści wierzyli, że drzemią w nim duchy opiekuńcze kohorty, a jego strata równoznaczna jest z utratą przychylności sił wyższych. Nie zważając na liczebność, wyszkolenie i uzbrojenie nieprzyjaciół walczyli rąbiąc i przyjmując ciosy, a wszystko to by zadowolić bogów i wodza19.

W trakcie bitwy nie zawsze jednak należało szaleńczo atakować, czasem trzeba było się bronić i utrzymać pozycję. Tak też było w roku 48 p.n.e., kiedy podczas walk pozycyjnych pod Dyrrachium Pompejusz zaatakował forty Cezara przy użyciu formacji łuczników i procarzy. Niemogący opuścić pozycji legioniści z trzech kohort wytrwali aż do czasu nadejścia odsieczy. Chociaż niemal wszyscy odnieśli rany, nie udało się ich wyprzeć. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie drobny fakt wskazujący na siłę ostrzału. Otóż w tarczy centuriona imieniem Scaeva znaleziono ślady po aż 120 pociskach, a sam oficer stracił oko. Krew, wróg i trud okazały się jednak niewystarczającymi przeciwnościami by zmusić legionistów do rejterady z posterunku20.

Na szczęście fortuna rzadko opuszczała Rzymian, wręcz przeciwnie, starała się ich wspierać w miarę swych „skromnych”, boskich możliwości zsyłając gęgające gęsi, świnie przepędzające słonie lub innych zadziwiających pomocników. Jednak, jak to ze starożytnymi bóstwami bywa, nic nie przychodziło za darmo. Za wsparcie sił wyższych Rzymianie płacili stały haracz w postaci pobożności, ogromnej nawet jak na standardy owych czasów21. Zburzenie świątyni uchodziło za świętokradztwo, dlatego też nigdy nie czyniono tego w Rzymie, nawet gdy kult jakiegoś boga dawno odszedł do lamusa22.

Przed bitwą należało złożyć ofiary i dokonać wróżb, a gdy te nie wypadały zbyt pomyślnie, niejednokrotnie odwlekano batalię o wiele dni. O tym, że bogów nie należy ponaglać przekonał się Pubiliusz Klaudiusz Pulcher, którego flota została rozbita w roku 249 p.n.e. pod Drepanum. Szczęście w nieszczęściu konsula polegało na tym, że nikt nie oskarżył go o braki w talentach dowódczych. Dla każdego Rzymianina jasne było, że porażka jest wynikiem świętokradztwa wodza, ponieważ ten, zirytowany faktem, że święte kury nie chcą dziobać niemniej świętego ziarna, dając tym samym pomyślną wróżbę na nadchodzącą batalię, wyrzucił je za burtę krzycząc, że jeśli nie chcą jeść, niech piją23. Bogowie nie mogli przejść nad taką obrazą obojętnie.

Podobna sytuacja wystąpiła po rzezi, jakiej dokonał na brzegu Jeziora Trazymeńskiego Hannibal. Wina za klęskę spadła na Gajusza Flaminiusza, gdyż jako konsul zlekceważył pax deorum, omijając auspicja na cześć bogów, jakie winny towarzyszyć jego zaprzysiężeniu na urząd konsula. Sięgnięto więc po niezawodne w takich okolicznościach Księgi Sybilli oraz rozpoczęto ceremonie przebłagalne zwane suplicatio. Było to o tyle istotne, że nawet najmniejsze uchybienie lub zły omen mógł spowodować zachwianie morale wojska. Marek Klaudiusz Marcellus podczas starcia z Galami w roku 222 p.n.e. musiał skłamać swym żołnierzom, że zawrócił konia by oddać hołd Słońcu, podczas gdy zwierzę w rzeczywistości uległo spłoszeniu. Umiejętne lawirowanie wodza między prawdą a pobożnością okazało się w tym wypadku niezwykle opłacalne. Uspokojeni i pewni siebie Rzymianie wygrali, a sam Marcellus osobiście zabił wodza Galów, jego uzbrojenie zaś ofiarował Jowiszowi Feretriuszowi w ceremonii spolia maxima, która była największym zaszczytem, jakiego dostępował wódz. O prestiżu wydarzenia świadczy fakt, że Marcellus był trzecim w historii rzymskim wodzem, który tego dokonał24.

Jednak Rzymianie nie byli ludźmi bez lęku, gardzącymi strachem berserkerami, rzucającymi się bez opamiętania w objęcia śmierci. Jak każdy mieli swe fobie – przeciętny Kwiryta panicznie bał się… wody. Dla człowieka żyjącego w XXI wieku postawa taka wydać się może zabawna, lecz należy pamiętać, że bardzo długo żegluga była w pojęciu Rzymian czystą abstrakcją. Pasterze utrzymujący swe rodziny z uprawy roli nie musieli walczyć przeciw egzotycznym morskim mocarstwom aż do początku pierwszej wojny punickiej. Po jej wybuchu wykazali się jednak niezwykłą determinacją, gdyż w ciągu zaledwie sześćdziesięciu dni wystawili flotę złożoną aż ze 120 okrętów, wioślarzy wyćwiczyli nie na morzu, lecz na lądzie, co było równie wielkim fenomenem. Nie posiadając własnych projektów, posłużyli się w celu zgłębienia tajników szkutnictwa egzemplarzem kartagińskiej pentery, która została przechwycona na mieliźnie w Cieśninie Messyńskiej. Jednak równie nagle jak wystawili flotę, Rzymianie utracili ją w wyniku sztormu, jaki miał miejsce u wybrzeży Kamaryny w roku 249 p.n.e., kiedy to konsul Lucjusz Juniusz Paulus stracił podobno aż 284 okręty25. Po tym wydarzeniu odbudowali co prawda swą armadę, jednak niechęć do żeglugi pozostała. Thalassokracja wydarta Kartaginie i mocarstwom hellenistycznym nie przeszła na Rzym, lecz na piratów, którzy utrzymali ją do roku 67 p.n.e., kiedy to w błyskotliwej i błyskawicznej kampanii trwającej zaledwie trzy miesiące, Pompejusz Wielki zapewnił Rzymowi hegemonię na morzu26. Otworzyło to szlaki handlowe, od tego momentu faktycznie wszystkie drogi prowadziły do Rzymu.

Mimo olśniewającego sukcesu i wielkich profitów nieufność przeciętnego obywatela do bezkresu błękitnych fal utrzymała się jeszcze przez długie lata. Wszelkie anomalie pogodowe traktowano jako przejaw kaprysu Neptuna, lepiej więc było nie wypływać z portu, gdy na horyzoncie zbierały się czarne chmury. Zdeformowane dzieci topiono w morzu z dala od brzegu, aby chronić się przed ich złem. Obsługę floty zapewniali najemnicy oraz ludzie wywodzący się z najniższych warstw społecznych. Jednak do „piechoty morskiej” lepiej było zaciągać karnych legionistów i tutaj też pojawiał się problem. Mając do wyboru służbę na stałym lądzie lub śmierć pośród fal żołnierz wybierał bez namysłu tę pierwszą możliwość. Nawet gdy już zaciągnął się na okręt lub został do tego zmuszony, legionista wolał w obliczu klęski w bitwie morskiej nakazać sternikowi by dobił do brzegu i tam zginąć mając pod nogami stały grunt niż dać się zabić na pokładzie własnej quinqueremy27.

O trudności wszelkich morskich przedsięwzięć przekonał się na własnej skórze nie kto inny jak sam Juliusz Cezar podczas inwazji na Brytanię. W próbie desantu Rzymianom postanowili przeszkodzić Brytowie gromadząc swe wojska na plaży. Legioniści Cezara, gdy ujrzeli groźnie wyglądających przeciwników, których twarze pomalowane były na niebiesko, oraz zdając sobie sprawę z tego, że przyjdzie im walczyć będąc zanurzonymi po pachy w lodowatej wodzie po raz pierwszy w historii zawahali się. Misterny plan inwazji omal nie legł w gruzach, gdy żołnierze jeden po drugim zwlekali z wykonaniem rozkazu. Wówczas to aquilifer, czyli niosący orła28 X legionu chorąży, skoczył za burtę i samotnie zaczął brnąć w stronę wroga. Odwrócił się jednak na moment do swych kolegów i powiedział: Skaczcie towarzysze broni, jeśli nie chcecie oddać wrogom legionowego orła; przynajmniej ja wypełnię swój obowiązek wobec Rzeczypospolitej i naczelnego wodza29. Bojąc się oddać nieprzyjaciołom najcenniejszy i najświętszy symbol swej jednostki, co oznaczałoby śmiertelną hańbę, legioniści jeden po drugim szturmowali plażę bez litości mordując barbarzyńców byle tylko ocalić orła. Tak więc ten dzień, mimo niefortunnego początku, z pewnością należał do Cezara. Wszystko dzięki jednemu z największych paradoksów historii. Rzymski wódz omal nie przegrał przez religijność swych podwładnych, wygrał jednak dzięki ich pobożności.

W taki oto sposób z pokolenia na pokolenie Rzymianie pięli się w górę drabiny społecznej basenu śródziemnomorskiego dzięki wrodzonemu uporowi oraz mocy ustroju kryjącego się pod czterema znakami S.P.Q.R. Jednak ustrój rzymski to nie tylko republika, to także merytokracja30, przynajmniej według pradawnych założeń. Wyżyny władzy mógł osiągnąć każdy, jeśli tylko uosabiał właściwe walory. U zarania dziejów miasta najwyższy urząd, dyktaturę objął cnotliwy – Kwintius Cincinatius – rolnik pracujący w pocie czoła31. Dążenie do zaszczytów i współzawodnictwo w ich zdobywaniu było mile widziane wśród obywateli. W tradycji zakorzenione było staranie się o jak największe zaszczyty ku chwale republiki. Gdy ta była już pierwszą siłą w świecie obywatele wciąż dążyli do chwały… jednak teraz już tylko swojej własnej.

Przypisy
1 Posejdonios, cyt. za T. Holland, Juliusz Cezar kontra Rzym, Warszawa 2004, str. 104.
2 A poza tym sądzę, że Kartagina powinna być zniszczona. Słowa te przytacza po grecku Plutarch Dokei de moi kai Karchedona me eina, poza nim nie wspomina o nich żaden inny klasyczny annalista, łacińska wersja jest więc najprawdopodobniej późniejszym wytworem.
3 Zob. K. Kęciek, Wojna Hannibala, Warszawa 2005, s. 37, W.V. Harris, War and Imperialism in Republican Rome, Oxford 1985, s. 10.
4 Zob. A. Graczewski, Ewolucja i znaczenie pilum w armii rzymskiej po reformach Gajusza Mariusza, „Nowy Filomata” 2005, nr 2, s. 139.
5 Zob. A. Goldsworthy, W imię Rzymu, Warszawa 2003, s. 26–27.
6 O zachowaniu obu wodzów na polu bitwy zob. A. Goldsworthy, W imię Rzymu, op. cit.
7 Zob. Liwiusz, Od założenia Miasta, VIII, 9; A. Goldsworthy, W imię Rzymu, s. 22; K. Kęciek, Benewent 275 p.n.e., Warszawa 2003, s. 120.
8 O śmierci Koklesa pisze Polibiusz, Dzieje, VIII, 59; o jego ocaleniu Liwiusz, Od założenia Miasta, II, 10–11.
9 Zob. Cezar, O wojnie galijskiej, VII, 50.
10 O żołdzie i prawach w armii rzymskiej zob. A. Goldsworthy, The Complete Roman Army, Londyn 2003, s. 33; o wysokości żołdu i ekwipunku zob. Polibiusz, Dzieje, VIII, 39; o możliwościach mobilizacyjnych republiki w czasie wojny z Hannibalem zob. Polibiusz, Dzieje, II, 24.
11 Zob. K. Kęciek, Benewent…, op. cit., s. 176–177.
12 Enniusz, Annales, V, 220.
13 Zob. Liwiusz, Od założenia Miasta, XXII, 38.
14 Oba zdarzenia opisał Salustiusz, Sprzysiężenie Katyliny, fragmenty 40 i 52.
15 Zob. A. Goldsworthy, W imię Rzymu, op. cit., s. 77, 89.
16 Zob. Polibiusz, Dzieje, III, 3–6; Pliniusz, Historia naturalna, XVI, 14.
17 O losie ocalałych legionistów P. Rochala, Las Teutoburski 9 rok n.e., Warszawa 2005, s. 245–249.
18 Zob. Athenaios, Deipnosophistai, XII 36, 528.
19 Plutarch, Emilius Paulus, 24; A. Goldsworthy, W imię Rzymu, op. cit., s. 84.
20 Zob. Cezar, O wojnie domowej, III, 45–53; S. Dando-Collins, Legiony Cezara, Warszawa 2004, s. 121–122.
21 O pobożności Rzymian zob. Polibiusz, Dzieje, VI, 56.
22 Zob. T. Holland, Juliusz Cezar kontra Rzym, op. cit., s. 28.
23 Zob. K. Kęciek, Dzieje Kartagińczyków, Warszawa 2003, s. 169.
24 Zob. A. Goldsworthy, W imię Rzymu, op. cit., s. 41–42.
25 Oba wydarzenia opisuje Polibiusz, Dzieje, I, 20-21 i 37, Heftner H. Des Aufstieg Roms, Regensburg 2005, s. 122–123 i 154–155, oraz K. Kęciek, Dzieje Kartagińczyków, op. cit., s. 158 i 169–170, liczbę zniszczonych okrętów przytoczoną w tekście podaje tylko Polibiusz.
26 Zob. T. Holland, Juliusz Cezar kontra Rzym, op. cit., s. 130–134.
27 Stosunek Rzymian do żeglugi morskiej przedstawia A. Murawski, Akcjum 31 p.n.e., Warszawa 2003, s. 63–70.
28 Srebrny orzeł został wprowadzony podczas reformy Gajusza Mariusza. Wcześniej każdy legion miał pięć znaków ukazujących postacie konia, byka, wilka, dzika i orła. W okresie pryncypatu w miejsce orła srebrnego wprowadzono złotą figurkę o tym samym kształcie. Czczony przez wszystkich żołnierzy, przechowywany był na obozowym ołtarzu. Obowiązkiem każdego legionisty było bronić go za wszelką cenę.
29 Cezar, O wojnie galijskiej, IV, 25.
30 Termin ten oznacza rządy osób najbardziej utalentowanych, awansujących dzięki wybitnym zasługom.
31 Zob. Wegecjusz, O sztuce wojskowej, ks. I, rozdz. „Dobór rekruta”.

Bibliografia
Źródła klasyczne:
Gajusz Juliusz Cezar, O wojnie galijskiej
Gajusz Salustiusz Kryspus, Sprzysiężenie Katyliny
Polibiusz z Megalopolis, Dzieje
Publiusz Flawiusz Wegecjusz Renatus, O sztuce wojskowej
Tytus Liwiusz, Od założenia Miasta

Współczesne opracowania:
N. Bagnall, Rom und Karthago. Der Kempf ums Mittelmeer, Berlin 1995
M. Carry, H. H. Scullar Dzieje Rzymu, t.1, Warszawa 1992
S. Dando-Collins, Legiony Cezara, Warszawa 2004
E. Dąbrowa, Rozwój i organizacja armii rzymskiej: do początku III w. n.e., Kraków 1990
D. Gazda, Armie świata antycznego: Republika Rzymska i Kartagińczycy, Warszawa 2006
A. Goldsworthy, The Complete Roman Army, London 2003
A. Goldsworthy, W imię Rzymu: Wodzowie, których zwycięstwa stworzyły rzymskie imperium, Warszawa 2003
H. Heftner, Der Aufstieg Roms, Regensburg 2005
T. Holland, Juliusz Cezar kontra Rzym, Warszawa 2004
M. Jaczynowska, Dzieje Imperium Romanum, Warszawa 1995
M. Jaczynowska, Historia Starożytnego Rzymu, Warszawa 1995
K. Kęciek, Benewent 275 p.n.e., Warszawa 2003
K. Kęciek, Dzieje Kartagińczyków, Warszawa 2003
K. Kęciek, Wojna Hannibala, Warszawa 2005
A. Murawski, Akcjum 31 p.n.e., Warszawa 2003
P. Rochala, Las Teutoburski 9 rok n.e., Warszawa 2005
N. Secunda, A. McBride, Republican Roman Army 200-104 BC, London 1996

Autor: Daniel Budacz

Opublikowano 21.12.2006 r.

Poprawiony: wtorek, 28 października 2014 08:22