Ostatni pojedynek

  • PDF
  • Drukuj
  • Email

Informacje o filmie
Oryginalny tytuł: „The Last Duel”
Reżyseria: Ridley Scott
Scenariusz: Nicole Holofcener, Ben Affleck, Matt Damon
Premiera: 15 października 2021 (świat i Polska)
Produkcja: USA/Wielka Brytania
Czas trwania: 2 godz. 33 min.

Recenzja
W mroźny grudniowy dzień 1386 roku w obecności króla Francji Karola VI i licznej widowni stanęło naprzeciw siebie dwóch rycerzy – Jean de Carrouges i Jacques Le Gris. Wierzono, że o wyniku tego pojedynku przesądzi sam Bóg. Od rezultatu ich zmagań zależał los jeszcze jednej osoby – Margueritte de Carrouges. W razie przegranej męża czekał ją bowiem stos. Walkę obserwowała ubrana w czarną szatę, przykuta kajdanami i przygotowana na spalenie. Co sprawiło, że obaj rycerze zdecydowali się podjąć zmagania na śmierć i życie? Powodem było oskarżenie Le Grisa przez de Carrougesa o gwałt na jego żonie, czemu ten pierwszy zaprzeczał. Ta oparta na faktach historia ostatniego odnotowanego przez źródła pojedynku sądowego we Francji stała się kanwą najnowszego filmu Ridleya Scotta Ostatni pojedynek (oryg. The Last Duel), powstałego na podstawie wydanej w 2004 roku książki Erica Jagera pod tym samym tytułem.

 

 

Fabuła filmu przenosi nas do średniowiecza. W większości twórcom udało się dobrze odmalować tę epokę. Widzimy to tak charakterystyczne dla niej i rodzące liczne paradoksy połączenie tego co duchowe i wzniosłe, z tym co materialne i przyziemne. Dziś nieraz odczuwamy z tego powodu dysonans, tam gdzie ówcześni go nie dostrzegali. Wszystko co składa się na tło historyczne, a więc wygląd budynków, stroje, zachowanie postaci oraz inne elementy tworzące scenografię sprawiają, że mamy wrażenie jakbyśmy przenieśli się w czasie. Nędza poddanych i bogactwo oraz potęga panów feudalnych, brutalność obyczajów i prymitywizm wielu aspektów życia codziennego – to najważniejsze składniki obrazu średniowiecza, jaki napotykamy w Ostatnim pojedynku. Przy ogólnej pozytywnej ocenie tła historycznego nie sposób jednak nie wspomnieć o niewykorzystanym potencjale, jaki stanowi tocząca się wówczas wojna stuletnia. Film obejmuje okres mniej więcej od 1370 roku. Wtedy to do Francji powraca z angielskiej niewoli zwierzchnik obu głównych bohaterów, hrabia Pierre d'Alençon. Jedna z pierwszych scen przedstawia walki o Limoges, które miały miejsce w 1371 roku. Wkrótce wojna przeniosła się do Bretanii, w której walczący pod dowództwem Bertranda du Guesclin hrabia d'Alençon i jego wasale byli zaangażowani w kolejnych latach. Aż się prosiło jakoś wyraźniej zaznaczyć, że trwa wojna.

Film opiera się na nietypowej konstrukcji. Poza krótkim wstępem i tytułowym pojedynkiem stanowiącym zwieńczenie całości składa się on z trzech części. Każda z nich zawiera tę samą historię opowiedzianą z perspektywy głównych bohaterów, kolejno: Jeana de Carrouges (Matt Damon), Jacquesa Le Gris (Adam Driver) i Margueritte de Carrouges (Jodie Comer). Reżyser zastosował tutaj strukturę narracyjną znaną z filmu „Rashomona” Akiry Kurosawy. Dostajemy trzy wersje tej samej historii, które niewiele się od siebie różnią, w dodatku przedstawione linearnie. W efekcie otrzymujemy długi film, gdzie trzykrotnie oglądamy w gruncie rzeczy to samo. Każdy z bohaterów widzi wydarzenia ze swojej perspektywy i pamięta głównie o tym, co jest mu miłe. De Carrouges postrzega więc siebie jako dzielnego, rycerskiego wojownika i człowieka honoru, a swojego późniejszego przeciwnika Le Grisa, jako tchórzliwego intryganta, bezproduktywnie pędzącego życie na dworze hrabiego. Z kolei Le Gris ukazuje nam swoją osobę jako człowieka roztropnego, oczytanego, o szerokich horyzontach, na tle którego de Carrouges wygląda jak nieokrzesany półgłówek. Przyznam, że spodziewałem się jakichś istotnych różnic w tym jak zostanie ukazana scena gwałtu, co stanowiłoby mocne uzasadnienie dla przyjęcia trójdzielnej struktury opowieści. Ku mojemu zaskoczeniu wersje Le Grisa i Margueritte niemal w ogóle się nie różnią. Z wyjątkiem finałowej sceny reżyser nie buduje żadnego napięcia, nie stara się też w żaden sposób urozmaicić poszczególnych wątków. Wiele naczytałem się na temat tego, co miała wnieść owa trójdzielność głównej części fabuły, ale trudno mi odnaleźć tutaj jakąś głębię. Zabieg ten sprawia natomiast, że cały film po pewnym czasie staje się nudny. Oglądając to samo po raz trzeci, oczami Margueritte, starałem się wychwytywać różnice między wersjami, ale na tym etapie przede wszystkim wypatrywałem już tytułowego pojedynku.

 

 

O ile na początku możemy delektować się szeroką panoramą średniowiecza, na której tle rozgrywa się akcja, to z czasem film coraz bardziej koncentruje się na głównym wątku. W gruncie rzeczy mamy do czynienia ze średniowieczną wersją #MeToo. Patrząc od strony historycznej, dość długo udaje się zachować wiarygodność opowieści, ale pod koniec całość zmierza w takim kierunku, by dało się ją wpisać w z góry określony schemat i by nikt nie miał wątpliwości. Tu i ówdzie odbywa się to kosztem historycznej wiarygodności. W niektórych ujęciach bohaterowie, zwłaszcza główna bohaterka, zaczynają zachowywać się jak współcześni ludzie. Tak więc jeśli na początku widzimy Margueritte obmywającą mężowi stopy i witającą go po powrocie z wyprawy wojennej tak jak zwykle żona witała rycerza, to w końcowych partiach filmu w rozmowach z nim zaczyna przypominać dwudziestowieczną wyemancypowaną dziewczynę. Współcześnie podnoszony problem społeczny, jaki stanowi seksualne wykorzystywanie kobiet, bez wątpienia jest ważny i zasługuje na to by poruszać go w filmach. Jednak jeśli ta produkcja miała być skierowana do bardziej wymagającego widza, na co wskazywałaby niełatwa w odbiorze trójdzielna konstrukcja głównej części fabuły, moim zdaniem należało to zrobić w bardziej subtelny sposób. Gdy zastanawiałem się nad tym, przypomniał mi się fragment słynnego skeczu Ucz się Jasiu, autorstwa Stanisława Tyma, znanego za sprawą Kabaretu „Dudek”, z niezapomnianymi rolami Jana Kobuszewskiego, Wiesława Gołasa i Wiesława Michnikowskiego (całość do obejrzenia TUTAJ):

Klient (Wiesław Michnikowski): Panie, ale ja chciałem Pana uprzedzić, że ja mam gwarancję na naprawę tej rurki.
Majster (Jan Kobuszewski): No, to zmienia postać rzeczy. Masz Pan tu książkę życzeń i zażaleń i pisz Pan, że pan majster odmawia naprawy gwarancyjnej.
Klient (Wiesław Michnikowski): Będzie Pan miał nieprzyjemności, proszę Pana.
Majster (Jan Kobuszewski): Kochany, wiesz co oni mogą mnie zrobić (śmiech)… Jasiu powiedz panu.
Uczeń (Wiesław Gołas): Oni mogą panu majstrowi skoczyć.
Majster (Jan Kobuszewski): Tak jest, mogą mnie skoczyć.
Klient (Wiesław Michnikowski): A gdzie oni mogą Panu skoczyć?
Majster (Jan Kobuszewski): …Jasiu powiedz panu.
Uczeń (Wiesław Gołas): Oni mogą panu majstrowi skoczyć tam, gdzie Pan może pana majstra w dupę pocałować. Dobrze?
Majster (Jan Kobuszewski): Tak, z tym, że Jasiu, jeżeli używasz zwrotu „Tam gdzie Pan może pana majstra….”, zawsze zostawiaj takie niedomówienie… Więcej inteligentnie… A poza tym bardzo dobrze.


 

W dzisiejszych czasach, aby film odniósł światowy sukces, powinien w jakiś sposób wpisywać się w problemy aktualnie trapiące ludzkość. Ridley Scott przyswoił tę zasadę z naddatkiem, z wiekiem stając się coraz większym oportunistą. Zaczęło się od Królestwa niebieskiego. Niezależnie od przyjęcia pewnych schematów i ideologii towarzyszącej akcji #MeToo, postanowił przypodobać się także przeciwnikom polowań i Kościoła Katolickiego (oraz chrześcijaństwa jako takiego). Nie zdradzając zanadto szczegółów, powiem, że znajdziemy w filmie krwawą scenę polowania, o jednoznacznie negatywnym wydźwięku. Z kolei Kościół został ukazany jako instytucja chroniąca swoich ludzi przed odpowiedzialnością poprzez system sądów kościelnych. Jest to prawdą, tyle że ogólnie społeczeństwo średniowieczne miało charakter korporacyjny, gdzie wszystkie korporacje bez wyjątku chroniły swoich członków. Jeśli spojrzy się na niektóre korporacje zawodowe, do dziś aż tak wiele się w tym względzie nie zmieniło. Również w przypadku typowego dla tamtej epoki łączenia zabobonów i różnego rodzaju wyobrażeń magicznych z wiarą chrześcijańską, film celowo pewne kwestie przerysowuje, by nadać im odpowiedni, pożądany z punktu widzenia ideologicznego wydźwięk. Jeszcze innym zagadnieniem jest ocena praktyki sądów bożych. To właśnie Kościół był tą instytucją, która przeciwstawiała się jej, chociaż z drugiej strony zdarzało się, że duchowni w nich uczestniczyli. Rzeczywistość była więc bardziej złożona niż to co usiłuje nam zasugerować reżyser.

Po tym jak już przebrniemy przez opowieść stanowiącą główną część fabuły i wybrzmią wszystkie ideologiczne treści, docieramy wreszcie do tytułowego ostatniego pojedynku. Finał filmu nie zawodzi. Jest krwawo, ostro i efektownie, ale nie efekciarsko. Poza krwią dużo błota i brudu. W stylu Ridleya Scotta. Walka wygląda bardzo widowiskowo. Nasuwają się porównania z Gladiatorem. Motłoch obserwujący pojedynek jako żywo przypomina widzów w Koloseum, a głupkowaty król Karol oblizującego się na widok odbywającej się na arenie jatki Kommodusa. Tytułowe starcie odbiega od historycznego, o tyle, że zgodnie z przekazami walka odbyła się w całości pieszo i po części używano innej broni. Filmowa wersja mieści się jednak w granicach prawdopodobieństwa i wygląda wiarygodnie.

 

 

Jeśli chodzi o grę aktorską, najbardziej podobał mi się Adam Driver (Jacques Le Gris). Po części wynika to zapewne z tego, że miał do zagrania najciekawszą postać. Niewiele gorzej wypada Matt Damon (Jean de Carrouges), którego bohater w gruncie rzeczy nie stanowi zbyt skomplikowanej konstrukcji zarówno pod względem intelektualnym, jak i charakterologicznym. Jedyny zgrzyt, jaki dostrzegłem, to scena, gdzie de Carrouges wścieka się na Le Grisa, kiedy ten zwracając się do niego pomija jego tytuł szlachecki, zaraz po tym jak ten pierwszy został rycerzem. Bardziej niż rycerza Damon przypomina mi tam urażonego współczesnego marine’a, któremu koledzy z oddziału nie okazują dość szacunku. Bardzo dobre wrażenie zrobiła na mnie także Jodie Comer (Margueritte de Carrouges). Słabsze momenty w wykonaniu jej postaci są wynikiem przyjętej konstrukcji scenariusza i ogólnej koncepcji dzieła jaką miał reżyser. Spośród głównych bohaterów opowieści pozostał jeszcze hrabia Pierre d'Alençon. Wcielający się w niego Ben Affleck w większości mnie nie przekonał. Przede wszystkim razi mnie jego platynowa fryzura i farbowana blond bródka, a także niektóre zachowania, nie do końca przystające do moich wyobrażeń o przedstawicielu średniowiecznej arystokracji. Spośród postaci drugoplanowych niewątpliwie wyróżnia się Alex Lawther w roli króla Karola VI Szalonego. Władca ten cierpiał na chorobę psychiczną, stąd jego dziwne miny i zachowanie, dobrze sportretowane przez Lawthera. Niestety podejrzewam, że znaczna część widzów nie będzie świadoma wspomnianej ułomności króla, co wpływa na odbiór końcowej części filmu.

 

 

Na koniec trzy uwagi szczegółowe dotyczące strony historycznej:
- Tytuł squire, który noszą przez większość czasu de Carrouges i Le Gris (ponoć ten ostatni został awansowany na rycerza tuż przed pojedynkiem), został u nas przetłumaczony jako giermek. Jest to błędne tłumaczenie. Owszem, w języku angielskim giermek to squire, sęk w tym, że zarówno to, jak i podobne słowo esquire, służyło jednocześnie na oznaczenie najniższego tytułu szlacheckiego – szlachetnie urodzonego niebędącego rycerzem. W języku francuskim jego odpowiednikiem jest écuyer. W czasie wojny stuletniej écuyers zyskali na znaczeniu, pojawia się też grupa écuyers-bannerets, którzy dowodzili chorągwiami i mogli mieć swoich wasali, w związku z tym w hierarchii znajdowali się powyżej zwykłych rycerzy. Takimi écuyers są dwaj główni bohaterowie filmu. Podlegają jedynie hrabiemu, mają swoich ludzi i dowodzą oddziałami. W pewnym momencie mamy scenę pokazującą jak Le Gris przejmuje dowodzenie nad kompanią ojca de Carrougesa, stając się écuyer-banneret. Nazywanie ich w polskiej wersji filmu giermkami nie pasuje z racji samodzielnej pozycji, jaką mają, bowiem giermek zawsze był człowiekiem podlegającym rycerzowi, początkowo jego niewalczącym sługą, później walczącym członkiem pocztu czy kopii.
- Kompletnym nieporozumieniem są hełmy turniejowe dwóch głównych bohaterów, zakrywające jedynie połowę twarzy, wyeksponowane na serii plakatów promujących film. Oczywiście w tamtej epoce nie znano takich hełmów, bo tego rodzaju niepełna osłona nie miała żadnego sensu. To co widzimy na ekranie to zupełna fikcja wymyślona na potrzeby Hollywood. Pomysłodawcy tych hełmów chodziło zapewne o to, by można było podczas pojedynku pokazać twarze walczących. Wyszło, jak wyszło. Nawet Matt Damon w jednym z wywiadów przyznał, że to zupełnie ahistoryczne rozwiązanie. W rzeczywistości w tym okresie ewolucja hełmów turniejowych szła w kierunku jak najdalej idącego osłonięcia twarzy, nawet kosztem zmniejszenia widoczności. Przejawem tych tendencji jest powstały na przełomie XIV i XV wieku hełm turniejowy typu „żabi pysk”.
- Spośród różnych szczegółów rzucił mi się jeszcze w oczy ubiór Margueritte, przygotowywanej na spalenie (w razie porażki męża w pojedynku). Niemal cała jest w czerni. Sęk tym, że czarny kolor w tamtych czasach było bardzo trudno uzyskać. W związku z tym czarne tkaniny wyjątkowo dużo kosztowały i na ubiory o tej barwie mogli sobie pozwolić jedynie ludzie bardzo bogaci. Wątpię by marnowano drogą czarną tkaninę dla kobiety, która idzie na spalenie. Heretyków prowadzonych na stos ubierano zwykle w kolor żółty, powszechnie uchodzący za hańbiący, przynależny także wyrzutkom społecznym i żydom, ale do Margueritte to nie pasuje, bo heretyczką nie była. Podejrzewam, że przy doborze szaty zwyciężyły współczesne wyobrażenia filmowców o tym, co będzie efektownie wyglądało na ekranie.

 

 

Podsumowując, film warto obejrzeć dla tytułowego pojedynku i obrazu średniowiecza odmalowanego przez reżysera. Mimo różnych potknięć i niewykorzystania potencjału, jaki oferuje wojna stuletnia, dzieło Ridleya Scotta wygląda pod tym względem wiarygodnie i robi wrażenie. Jego atutem są także aktorzy, którzy w większości z powodzeniem wybrnęli z niełatwego zadania odegrania trzykrotnie tej samej opowieści, której poszczególne wersje niewiele się między sobą różnią. Niesamowita jest także sama historia, na której oparto fabułę, natomiast jej odzwierciedlenie w filmie polegające na tym, że trzy główne postacie przedstawiają kolejno swoje wersje wydarzeń, zupełnie mnie nie przekonało. Cały ten zabieg raczej nuży niż powoduje jakieś katharsis, zwłaszcza u widza świadomego realiów epoki, w której rozgrywa się akcja filmu. Męczące i irytujące są również niektóre celowe zabiegi i zniekształcenia rzeczywistości historycznej dokonywane wyłącznie na potrzeby ideologiczne.

Dyskusja o filmie na FORUM STRATEGIE

Autor: Raleen
Zdjęcia: materiały promocyjne producenta filmu

Opublikowano 08.11.2021 r.

Poprawiony: poniedziałek, 08 listopada 2021 22:46