Beer Szewa 1917

  • PDF
  • Drukuj
  • Email

Informacje o książce
Autor: Jarosław Wojtczak
Wydawca: Bellona
Seria: Historyczne Bitwy
Rok wydania: 2020
Stron: 294
Wymiary: 19,5 x 12,5 x 1,6 cm
Oprawa: miękka
ISBN: 978-83-11-15827-6

Recenzja
Drodzy habekofile, zacznę od krótkiej oceny ogólnej, oraz paru ostrzeżeń na własny temat. – Ogólnie „Beer Szewa 1917” to książeczka łatwa w lekturze, potoczysta, pozwala wyrobić sobie dość dobry pogląd o opisywanych zdarzeniach, które są same w sobie pouczające, a przy tym tak romantyczne, jak tylko wojenna maszynka do mięsa być może. Pojawi się troszkę błędów natury głównie redakcyjnej, ale raczej dla czepialskich. Nie psują specjalnie ogólnego wrażenia... krótko mówiąc, pozycja pasuje do schematu serii i należy raczej do jej górnej półki (półek musi być zresztą kilka, skoro tomików wyszło już tyle).

Ostrzeżenia na mój temat – nie jestem zawodowym historykiem, ani wojskowym. – Co prawda interesuję się historią wojskowości od dziecka (czyli od dawna), a niektórzy zarzucają mi ostatnio starczą zgryźliwość, ale siłą rzeczy macie tu opinię amatora – choć lubiącego rzeczowość i jakoś tam obytego. Nie podzielam też pasji wielu zawodowców do ślęczenia nad recenzowanym tekstem z bibliografią, by triumfalnie przyczepić się do każdego szczegółu odbiegającego od źródeł... Choć więc autorom-mitomanom mówię nie, to aptekarzom także dziękuję! A teraz do rzeczy...

Dużą zaletą książki jest styl. – Wyraźnie widać, że pan Wojtczak ma doświadczenie. Opowieść snuje bez wysiłku, rzeczowo, ale nie sucho – mam co prawda wrażenie, że na początku rozkręca się z niejakim trudem; jakby czuł się w obowiązku naszkicować tło, nim ima się dania głównego, ale robił to bez przyjemności, a może w pośpiechu? W każdym razie znajdziemy nieco powtórzeń, jako i coś w stylu podsumowania dalszego ciągu (w innego rodzaju książce określiłbym to jako potworny spoiler). Wszystko to wybiórcze w sposób na mój gust chaotyczny. Zaś sam styl jest językowo dość lekki, momentami wręcz potoczny; popularny może zbytnio na oko zawodowca, ale bardzo plastyczny. Przykładzik: „tysiące (…) pokurczonych Ormian, przestraszonych i bojaźliwych Żydów oraz statecznych, powściągliwych Turków, mniej lub bardziej chętnie ruszyło do Stambułu. Mało kto wierzył, że ten tłum umęczonych, przygnębionych i bosych oberwańców da się przekształcić w armię bitnych lwów” (s. 23). Po lekturze takich fragmentów nabiera się chęci, by zaprosić pana Wojtczaka na pogawędkę przy kominku (którego nie mam, więc pewnie przy jego kominku), ale zawodowo zdystansowanym ekspertom szkiełko i oko mogłyby zaparować z oburzenia... – Jest to również odpowiedni moment, by zaznaczyć kolejną sprawę...

Rzecz poniekąd kontrowersyjna w naszych hurra-poprawnych czasach: książka jest pisana z pozycji euro-centrycznych. Autor wskazuje wprawdzie na wyraźne błędy Brytyjczyków, o Arabach pisze mało i w zasadzie neutralnie – za to Turcy, choć nieraz walczą mężnie, malują się ponuro. Jest to solidnie oparte na faktach, jednak przechodzi w oceny ogólne, które dla niektórych mogłyby być poczytane za uprzedzenia. Znajdziemy cytaty w rodzaju: „Masakry Ormian (…) umocniły zaufanie do rządu Młodych Turków, który (…) dawał tureckiemu motłochowi okazję do ujawnienia najciemniejszych i najbardziej prymitywnych stron charakteru odziedziczonych po koczowniczych przodkach ze stepów” (s. 66-7). Dowiemy się, że przywódcy Młodych Turków nie byli wprawdzie „obrońcami starych porządków i żałosnej tureckiej bigoterii”, ale w zamian „to, co nimi kierowało, to przede wszystkim niezdrowe ambicje osobiste” (s. 17), zaś Enwer Pasza był wprawdzie „przebiegły, chłodny i wyrachowany”, ale popełniał błędy „w swej bezgranicznej próżności”. – Słowa tego rodzaju mogą się wydawać zacietrzewione, choć dla osoby obeznanej z historią pewnie nie bardziej, niż nazwanie Stalina psychopatycznym zbrodniarzem, a nie tylko autorytarnym władcą o kontrowersyjnych metodach, do czego skłania się obecnie wielu „delikatnych” historyków zachodnich... Oczywiście do faktów należy, iż Turcy dokonali holocaustu Ormian (czemu ich rząd wciąż kategorycznie zaprzecza, a do inspiracji którym otwarcie przyznawał się potem Austriacki Akwarelista); że często w czasie I wojny światowej, która generalnie swe okrucieństwa skupiała głównie na żołnierzach, Turcy ponadprzeciętnie często dopuszczali się mordów i grabieży cywilów; że postacie założycieli nowego państwa tureckiego są pełne brutalności – jednak przytoczone cytaty pokazują, iż Autor nie cofa się przed generalizacjami, przed którymi zadrżałaby może większość dzisiejszych historyków. – Zaznaczyć wypada, że barwne uwagi w rodzaju powyżej przytoczonych są nieliczne, niemal też zanikają w dalszej części książki – zaś czytelnik może dzięki nim przynajmniej dość dobrze zapamiętać „koloryt lokalny” opisywanych zdarzeń.

Zanim przejdę do dania głównego, dam ponownie upust starczej zgryźliwości. – Pocznę od samego tytułu, czy też nazwy miejscowości. – Jak najbardziej popieram spolszczanie nazw obcych; próby zmuszania nas do cytowania wyrazów o często całkowicie egzotycznej pisowni, a wymowie nieosiągalnej dla aparatów gębowych znad Wisły, prowadzą częstokroć do groteski i zakrawają na post-kolonialny kompleks. – Jednak odnoszę wrażenie, że w tym przypadku ciut zabrakło konsekwencji. – Skoro już drugą część nazwy przekształcamy do „Szewa”, to dlaczego pierwsza jest przed podwójne „e”? To dalej brzmi egzotycznie, nie wiadomo, jak akcentować, i w ogóle, panie za moich czasów inaczej bywało... Ale niech tam.

Bardziej obiektywnie czepić się można wkurzających potknięć językowych – drobnych, ale tetrykom wapno się w żyłach lasuje... Czytamy zatem „ostatnim niemieckim generałem, jakiemu powierzono [zadanie]” zamiast „któremu powierzono”, albo... o samolotach zamówionych „oryginalnie przez Turków”, co jest wyraźnym anglicyzmem; powinno być np. „pierwotnie przez Turków”.

Autor stara się unikać suchego żargonu wojskowego, generalnie styl ma bardzo przyjemny – ale gdy np. w chwilę po opisie bardzo krwawych walk pisze, że Turcy „dali drapaka”, odbieram to jako ześlizgnięcie się z wąskiej ścieżki pomiędzy stylami suchym a luzackim...

W innym miejscu, pisząc o tureckim ataku na Kanał (s. 40), Autor podaje straty napastników w wysokości 1500 ludzi, by w tym samym zdaniu rozbić je na składowe, których suma wynosi 1516 osób (oczywiście zaokrąglanie strat jest zupełnie dopuszczalne, ale tu wyglądało komicznie).

Niektóre fragmenty mogą się wydawać niejasne, np. czytamy (s. 28), że osmańska 4. armia w Syrii liczyła tylko 20 tys. ludzi, a kilka linijek dalej, że wszystkie siły tej armii to 60 tys. – możemy pomyśleć, że to jakaś sprzeczność; kawałek dalej orientujemy się, iż nie ma błędu, gdyż reszta tej armii była w Iraku, niejako poza zasięgiem możliwości ściągnięcia ich do Syrii. Jednak zamiast zmuszać czytelnika do analiz, można było wtrącić malutkie wyjaśnienie już przy początkowym podaniu pierwszej liczby. – Poza tym, wielokrotnie, zwłaszcza na początku, można poczuć się skonsternowanym twierdzeniami, które wyglądają na sprzeczne. – Najpierw Autor tłumaczy, że wobec dużej przewagi liczebnej Brytyjczyków oraz złudnych marzeń o wywołaniu przeciw nim powstania dżihadystów, Turcy nie mieli realnych szans na opanowanie Kanału Sueskiego, a linijkę dalej czytamy, że „plan ofensywy tureckiej był dobrze pomyślany”. Mógłbym wyszukiwać więcej takich kwiatków, ale dużo ważniejsze jest, że...

Minusy zdecydowanie nie powinny przesłonić nam plusów! To, co najważniejsze, czyli operacje wojskowe, opisane jest jasno, najczęściej też wciągająco. Autor gracko przechodzi od nakreślenia planów operacyjnych do trudności, jakie podczas ich realizacji napotkały konkretne oddziały. Niekiedy uzyskujemy jeszcze większe zbliżenia na trud i strach pojedynczych żołnierzy, gdy czytamy np. wspomnienie, że ktoś podczas ostrzału czuł, jakby bramy piekielne się nad nim otwarły. – Takich wstawek nie ma zresztą wiele; opis jest rzeczowy i nie prze-poetyzowany. – Osobiście męczyłem się trochę wyliczaniem miejscowości opanowywanych przez różne oddziały podczas kolejnych faz jakiejś operacji – ale na mapki trafiłem dopiero na końcu lektury, grzecznie czytając od deski do deski; powinienem więc winić raczej własne stetryczenie...

Wracając do poziomu ogólności opisu, uważam go za idealny. – Podczas lektury dokładnie rozumiałem, czemu miały służyć działania wojsk, a zarazem nie grzązłem w długaśnych wyliczeniach ruchów najmniejszych nawet pododdziałów, choćby ruchy owe nic nie zmieniały – a przecież bywa to częstą wadą tego rodzaju publikacji. Autor stosował swoisty „trójplan”, czyli najpierw zarys strategiczny celów i uwarunkowań obu stron w danej kampanii – lub węziej, operacji – następnie działania konkretnych jednostek (zwykle hasłowo; dalsze zbliżenie na szczegóły następuje w przypadku trudności, cięższych walk itp.), a od czasu do czasu „zjazd” do perspektywy zwykłego żołnierza czy oficera liniowego, co wyraża się czasem opisem obozowego życia na pustyni, chwilami nawet barwnym cytatem w rodzaju przytoczonych powyżej „ogni piekielnych”. Z owych trzech planów zdecydowanie najwięcej wagi Autor poświęca drugiemu, czyli opisowi działań w skali jednostek. Taką metodę uważam za bardzo fortunną, gdyż widzimy dokładnie co się działo i dlaczego – dzięki pewnej skrótowości drzewa nie przysłaniają nam lasu, uwagi z planu strategicznego uzmysławiają nam „po co to wszystko”, zaś wtręty z planu „osobistego” nie pozwalają zapomnieć, że epicka historia wyrasta na znoju i krwi zwykłych ludzi...

Jedyne (małe) zastrzeżenie miałbym do faktu, iż przy opisie jednostek, utrzymanym generalnie na dość wysokim stopniu ogólności (tj. na poziomie dywizji, a zwykle brygad; pułków wtedy, gdy odgrywały samodzielną rolę na polu bitwy) uważam za zbędne bardzo dokładne wyliczenia wszystkich małych pododdziałów, które wzięły udział w jakimś starciu. – Nie jest to zresztą konsekwentne; miejscami takie wyliczanki się pojawiają, gdzie indziej nie. Dla maniaków historii konkretnych pułków np. armii australijskiej można je było umieścić w aneksach. Podobnie jednak jak w przypadku niezręczności stylistycznych, są to dość rzadkie sytuacje, nie psujące znacząco lektury.

Książka jest wolna od kolejnej typowej wady „habeków”, tj. maniakalnie długiego wprowadzenia do realiów wojskowości z opisywanego okresu. Z tego względu co prawda nie będzie pewnie wymarzona dla bronioznawców, ani też dla osób, dla których miałaby to być pierwsza pozycja o czasach I wojny światowej. – Wszyscy pozostali docenią z pewnością, że zanim dorwą się „do mięsa”, nie muszą brnąć przez sto stron objawiających maluczkim, że w danym okresie używano karabinów maszynowych, że zbroje już wyszły z mody, zaś rzeczone kaemy występowały w 186 odmianach, z których na danym froncie pojawiło się tylko 115, różniących zresztą zwykle tylko jednym detalem, które jednak dokładnie opiszemy... Za to Autor umieścił zwięzły, ale bardzo pouczający wywód o wojskowości australijskiej owego okresu – zaczął od krótkiego opisu wręcz socjologii Australii, wspomniał o historii powstawania tamtejszych jednostek; poświęcił trochę miejsca koniom, które rzeczywiście były wyjątkowe i odegrały bardzo dużą rolę w sławie zdobytej przez australijską kawalerię... Ktoś mógłby zwłaszcza opisy samej Australii uznać może za nieco przeciągnięte, ale ja doceniam, że Autor jednak wyraźnie pamiętał, iż to tylko przyczynek do głównego wątku. Cały ten fragment niósł zresztą dla mnie urok świeżości i przeczytałem go z zainteresowaniem. – Nowa Zelandia wspomniana jest zdecydowanie krócej – rozumiem decyzję Autora, chciał właśnie uniknąć stoczenia się w opisy zbyt luźno związane z tematem – ale ostrzegam wszystkie kiwi.

Dlaczego zaś ta konkretnie kampania ma być warta zainteresowania? Dla miłośników wojskowości z antypodów (Australia, Nowa Zelandia) pytanie nie ma sensu, te walki należą do najważniejszych w ich tradycji wojskowej. Jednak także z perspektywy ogólnej widzimy tu pouczającą historię. Jednocześnie zaś duża rola tzw. czynnika ludzkiego, w tym hartu ducha niezbędnego także w skali strategicznej, w trudnych pustynnych warunkach, sprawiają, że o tych zdarzeniach czyta się niemal jak swoistą powieść przygodową. – Podkreślam, że nie wynika to z jakichś beletrystycznych zapędów Autora; po prostu we mnie książka wywołała tego typu nastroje. Dlatego wspomniałem na początku o swoistym „romantyzmie” opowieści. – Walki na Bliskim Wschodzie różnią się zasadniczo od rzeźni frontu zachodniego w tym samym okresie. Główną rolę odgrywały tu bowiem manewr i zaskoczenie. Jak dowiodła opisywana kampania, wielką rolę mogła spełnić także kawaleria; zwykle jako „szybka piechota” walcząca po zsiąściu z koni, ale chwilami również w swej klasycznej, a przechodzącej już wówczas do historii roli – potężnej szarży. Artyleria, choć używana w ograniczonym zakresie, była także bardzo ważna. Natomiast rzadko starczało czasu i środków na przygotowanie masywnych umocnień polowych. – Wszystko to sprawia, że działania I wojny światowej na pustyni miały charakter poniekąd zbliżony do tych z epoki napoleońskiej.

Nie sposób opowiadać o tej kampanii w oderwaniu od terenu. Występuje on nie tylko jako przeszkody i kluczowe punkty, decydujące podczas samych bitew – ale przede wszystkim w kontekście strategicznym, jako zupełnie nietypowe środowisko, zmieniające uwarunkowania całych operacji. To niezwykłe, że pustynny charakter terenu w tak dużym stopniu wpływał na działania podczas wojny stosunkowo niedawnej i toczonej przez państwa zaawansowane technicznie i organizacyjnie. Na plan pierwszy wysuwał się brak wody; oazy i im podobne punkty są niczym wyspy na oceanie, między którymi organizuje się coś na kształt „żabich skoków” gen. MacArthura. Siły „ekspedycyjne” musiały być starannie dobierane i ograniczone ze względu na ciągły brak wody, ich ataki przyspieszano bądź odwrotnie, odwoływano w zależności od zapasów wody będących do dyspozycji obu stron... Zorganizowanie transportu wody stanowiło jeden z głównych dylematów dowódców; w celu jego rozwiązania organizowano np. spektakularne karawany, dochodzące nawet do kilku tysięcy wielbłądów! Oczywiście i one zapewniały tylko, nomen omen, kroplę w morzu potrzeb... Tym bardziej trudne i żmudne było przetransportowanie w rejon walk artylerii i wszelkiego cięższego wyposażenia inżynieryjnego. W wielu miejscach pustynia była kamienistym bezdrożem, w innych jednak odpowiadała naszym stereotypowym wyobrażeniom o pustyni; nietrudno sobie przedstawić trudność ludzi, którzy szturmowali wydmy, albo ciągnęli przez setki kilometrów piachu... Pan Wojtczak nie rozpisuje się na ten temat jakoś wyjątkowo długo, albo barwnie – jednak wszystko, co posłużyło mi do powyższego opisu, znalazłem w jego książce. – Krótka i rzeczowa charakterystyka przygotowań do każdej ekspedycji (z wyliczeniem jednostek i ich zadań logistycznych), w połączeniu ze wzmiankami o „mozolnym” ciągnięciu sprzętu przez pustynię, o tym, jak stan wody dostępnej oddziałom warunkował działania, uzupełnione o parę soczystych cytatów (w tej sytuacji chyba raczej wyschniętych na wiór), wszystko to pozwala dobrze uzmysłowić sobie specyfikę i wysiłek związany z tamtymi walkami.

Zaznaczę, że Lawrence z Arabii, który pewnie jak żaden inny bohater tamtych czasów uosabia szczególny przygodowy romantyzm walk na pustyni, w tej książeczce pojawia się wyłącznie na marginesie. – Trochę żałuję, ale Lawrence z pewnością zasługuje na osobną książkę, a do tej niekoniecznie by pasował – z uwagi na jej habekową skrótowość, ale także na fakt, że pan Wojtczak generalnie opisuje wojska regularne, walczące na dużo większą skalę. Pewien rys oryginalnej specyfiki niewątpliwie i tu występuje, ale to jednak inny charakter działań, niż u „przygodowych partyzantów” Lawrence’a.

Kolejna sprawa – odczułem lekki niedosyt opisu działań strony osmańskiej. – Prawdopodobnie dostępne źródła zdecydowały, że książeczka nie tylko sympatie, ale i gros opisów lokuje po stronie brytyjskiej. Najlepiej widać to na przykładzie zdjęć, skądinąd ciekawych i dość różnorodnych, nie ograniczonych tylko do facjat „dramatis personae”. Jednak wojskom osmańskim jest ich poświęconych ok. 10% – Informacje na temat Turcji jak najbardziej występują, zwłaszcza we wprowadzeniu natury ogólnej. Dowiadujemy się też o ogromnym wpływie, jaki na armię osmańską mieli tzw. „doradcy” z Austro-Węgier i zwłaszcza z Niemiec. Nie tylko zasadniczo zmodernizowali oni armię, ale stanowili też znaczny odsetek żołnierzy, szczególnie w wojskach bardziej nowoczesnych, jak artyleria – a także jako oficerowie (jakoś mocno mi się to kojarzyło z oficerami radzieckimi w Ludowym Wojsku Polskim). Później mamy wytłumaczenie motywacji osmańskich do przeprowadzenia konkretnych operacji; w opisach walk niekiedy wzmianki o mężnej postawie żołnierzy (duża liczba jeńców w kolejnych bitwach może temu przeczyć, ale z książki możemy wywnioskować, że Turcy w większości walczyli dzielnie aż do chwili wielkiego zaskoczenia lub wyraźnego przechylenia szali na stronę przeciwnika – co wydaje się racjonalne). Mamy garść uwag niemieckiego gen. F.F. Kresa von Kressensteina, głównego niemieckiego doradcy na tym froncie działań... Pustką tego nazwać nie sposób – ale ucieszyłbym się na trochę głębsze wejrzenie w dylematy tureckich dowódców, może jakieś cytaty z listów żołnierzy do rodzin; może parę obserwacji o zderzeniu mentalności Turków i ich niemieckich sojuszników... Z pewnością było to trudne z uwagi na (nie)dostępność źródeł – zdecydowanie nie wyszło źle, ale lekki niedosyt mi pozostał...

Dla mnie, jako osoby interesującej się sztuką wojenną, ciekawy był materiał do przemyśleń na temat natury sukcesu i porażki wojskowych planistów. – Opisywana kampania obfituje w zdarzenia, pozwalające snuć takie refleksje. Mamy więc przykłady zgubnych skutków opieszałości – ale także pochopności; starannego przygotowania, które popłaca – ale kiedy indziej nie pozwala na skorzystanie z chwilowo tylko dostępnej szansy. Mamy skutki śmiałej improwizacji, kiedy decyzja wydawałoby się szaleńcza jest właśnie najbardziej racjonalna – ale również sytuacje, gdy w imię rozsądku rezygnujemy z celu już niemal osiągniętego. Widzimy wielki wpływ dobrego, jak i niedostatecznego wywiadu. Ujawnia się chwilami także wpływ, jaki na skuteczność działań wywiera morale, zmienne niczym wydmy pustyni...

Czuję się w obowiązku dodać parę słów dla osób o profesji lub zacięciu inkwizytorów bibliografii. – Jak można się domyślić z wszystkiego powyższego, pod względem „naukowości” książeczka trzyma poziom „habekowy”, czyli prezentuje charakter popularny. Bibliografia ma ok. 2 stron, zawiera głównie pozycje zbierające wspomnienia uczestników opisywanych wydarzeń (wydanych w większości po II wojnie światowej) oraz kilka zbiorczych encyklopedii i monografii (pochodzących najczęściej już z wieku XXI). W tekście Autor raczej „podaje do wierzenia” fakty, niż prowadzi analizy i wytłumaczenia. – Jednak z uwagi na dość ogólny charakter pracy, a z drugiej strony fakt, że opisywane zdarzenia zaszły stosunkowo niedawno i są nieźle udokumentowane, nie sądzę, by pojawiało się wielkie pole do kontrowersji. – W jednym miejscu Autor przytacza cytaty z dwóch listów brytyjskich dowódców, przedstawiające sprzeczny punkt widzenia na jedno ze zdarzeń – to jednostkowy przypadek, ale może stanowić dla czytelnika memento, iż zdarza się, że historia bywa różnie zapamiętana już w zeznaniach jej świadków, o interpretacjach nie wspominając...

Na koniec chciałbym podziękować Autorowi za generalnie udany kompromis pomiędzy wieloma potrzebami, jakie mogą mieć, czy wyrażać, czytelnicy „habeków”. – Książeczka jest krótka, ale nie rozpaczliwie uboga w fakty. Dostarcza materiału do przemyśleń, ale nie zarzuca nadmiarem opisów czy analiz. Jest rzeczowa, ale nie „przesuszona” specjalistycznie. Pozwala sobie wyobrazić przeżycia i wzruszenia uczestników wydarzeń, nie staczając się w tani sentymentalizm. – Biorąc to wszystko pod uwagę, wady, jakie jej wytykałem, zdecydowanie bledną.

No i nie mogę się oprzeć, by przy okazji nie zaapelować do Autora o powrót do dziedziny jakże ciekawej, a tak wolno odkrywanej „na poważnie”. Do dziedziny, która jak się zdaje od dawna stanowiła główne pole jego zainteresowań. – Oczywiście chodzi mi o wojny białych z Indianami! Nie brakowało wśród nich starć ciekawych militarnie, ale także fascynujących obyczajowo. Od strony wojskowej działania te miały duży wpływ na losy wielu mocarstw europejskich, zaś na ukształtowanie armii USA wpłynęły w stopniu ogromnym... Keokuk i Czarny Jastrząb, Osceola, partyzancka epopeja Cochise i Geronima – parę z brzegu przykładów, które natychmiast przychodzą do głowy, a nie doczekały się nowoczesnych, rzeczowych analiz po polsku... Dziękuję za „Beer Szewę 1917” i życzę dużo zdrowia i wielu fascynujących książek w przyszłości!

Autor: Michał Eysymont

Opublikowano 30.08.2020 r.