Sarmacki republikanizm. Między prawem a bezprawiem

  • PDF
  • Drukuj
  • Email

Informacje o książce
Autor: Jakub Witczak
Wydawca: Instytut Wydawniczy Erica
Rok wydania: 2015
Stron: 224
Wymiary: 20,5 x 14 x 1,1 cm
Oprawa: miękka
ISBN: 978-83-65310-43-9

Recenzja
Tytuł mnie przyciągnął, jako że dla każdego, kto choć trochę interesuje się historią pierwszej Rzeczypospolitej, spór o prawdziwą wartość sarmatyzmu wciąż trwa. – Dla zainteresowanych także polityką ma zarazem ów spór charakter zdumiewająco aktualny, bo określa, do jakiego modelu demokracji powinniśmy dążyć. Bardzo wielu uznaje, że w dzisiejszych czasach zmieniła się oczywiście forma, ale nie istota sprawy – i dylemat, jak należy rozumieć wolność i jak ją ograniczać, pozostał w mało zmienionej postaci. Także wysyp w ostatnich latach publikacji na ten temat, od prasowych wywodów Ziemkiewicza, poprzez powieści Komudy, do wznowień takich klasyków, jak „Prawem i lewem”, pokazuje, że sprawa wciąż budzi emocje. Miło zobaczyć naukowy, porządkujący głos w tej dyskusji, pomyślałem zatem – wiedząc, że Autor jest studentem prawa na Jagiellonce i autorem artykułów w wielu periodykach o historii. No to ja buch w lekturę. I...


Pierwsze wrażenie – Autor jest młody. To się tak mocno rzuca w oczy, że nie sposób tej cechy nie zaznaczyć. Jest ona oczywiście tak wadą, jak i zaletą. – Później sprawdziłem, że me wrażenie było słuszne... kiedy rzuciłem okiem na opis książki z tylnej okładki. – „Młode spojrzenie na historię opisane lekkim piórem” – święta prawda! Zaleta o tyle, że Autor pisze bardzo treściwie, unika wodolejstwa, skupia się na zdarzeniach, które same w sobie są barwne i sugestywne – a już na pewno on potrafi je tak przedstawić. Nie pisze o drugorzędnych szczegółach, dąży do sedna. Druga strona medalu jest taka, że nieraz mamy wrażenie, iż poglądy jego są bardzo zdecydowane, a decyzje co do nich podejmuje nieco impulsywnie. Właśnie jak to u młodych, mało jest miejsca na szarości. No i druga cecha z młodością związana: chwilami miewa się wrażenie wyważania jakby ździebko otwartych drzwi...

Wszelkie obawy, że pan Witczak zaleje nas naukowym żargonem, pryskają już w pierwszym rozdziale, gdy porównuje on nasz ustrój do samochodu, który zepsuł się dlatego, że usiadł w nim kiepski kierowca. W tymże pierwszym rozdziale, jak w soczewce, widzimy też inne zalety i wady narracji. – Autor zwraca uwagę na to, skąd wziął się termin „demokracja szlachecka” i jakie niesie konotacje. To bardzo dobrze, zawsze warto dokładnie wiedzieć, do czego się odnosimy. Jak mawiał mój Tata, „myśl porządnie”! Zarazem jednak Autor pewnych rzeczy nie dowodzi (np. że sam termin miał przekonywać, iż ten system musiał upaść), a inne wywodzi w bardzo luźny sposób (choćby to, że z upadku komunizmu można się domyślać, że błędny był sam termin, jako wymyślony przez Engelsa). Ponieważ sporo pracuję z językiem, Autor dodatkowo podrażnił mnie pisząc, że „demokracja szlachecka” jest równie bezsensowna językowo, jak „demokracja ludowa”. Nie będę wchodził w dyskusję – już na przykładzie tego małego rozdziałku widać jednak, że Autor, w zapale obalania mitów (zapał ten, jak podkreśla, był głównym powodem napisania książki), rzuca dość beztrosko argumentami, które same w sobie mogłyby wywoływać zażarte dyskusje.

Książka podzielona została na dwa działy. Celem pierwszego jest opis ustroju szlacheckiej Rzplitej, jego genezy i narosłych na ten temat nieporozumień. Drugi traktuje o zmianach sytuacji międzynarodowej, które sprawiły, że Polska upadła. Witczak dowodzi, że za upadek nie były odpowiedzialne ukryte wady ustroju, ale nawarstwienie niekorzystnych okoliczności, w dużej mierze od Polaków niezależnych.

Autor sam dostarcza powodów, by wykazać, że nikt, także on sam, nie jest odporny na błędy, które krytykuje. – Przykładowo, słusznie wskazuje, że nie możemy przykładać dzisiejszej miary do takich terminów z pism dawnych myślicieli, jak „demokracja” czy „oligarchia”, bowiem inaczej je pojmowano w czasach, gdy ustrój przed wiekami budowano. Zgoda! Zarazem chwilami jakby zapomina, że we współczesnych analizach terminy te są wszak używane we współczesnym kontekście. Ma Autor słuszne prawo przypomnieć, że dawny szlachcic obruszyłby się na stwierdzenie, iż żyje w demokracji (bo to by dla niego oznaczało anarchię), ale nie oznacza to, że nie powinniśmy tamtego systemu demokracją nazywać. Był nią – tyle, że w naszym tego słowa rozumieniu. Autor podkreśla wielką rolę prawa jako elementu kształtującego ustrój – jak najsłuszniej. Ale zapomina, że w dzisiejszych dyskusjach nie przeciwstawiamy monarchii prawu, jak starożytni myśliciele, gdzie monarchię od tyranii różnił głównie poziom doskonałości władcy. – Poza tym, autor dowodzi, że polski system nie uległ degeneracji, ponieważ z praw zapisanych nie wynikają żadne większe zmiany. Uważam to za ryzykowne uproszczenie. I to nawet pomijając fakt, że Witczak dość arbitralnie wybiera wiek siedemnasty jako punkt startowy do śledzenia przemian w tym zakresie – a wielu powiedziałoby, że mleko stopniowo rozlewało się już wcześniej, choćby wraz z różnymi przywilejami nadawanymi przez naszych królów przy okazji koronacji.

Ważniejsze jest coś, co jako profan ośmielę się nazwać typowym błędem historyka – właściwie nauki w ogóle, ale to już temat na inną rozmowę. A to złudne założenie, jakie samo się nasuwa historykom w ich pracy, można by podsumować słowami, że jeśli czegoś nie napisano, to tego nie ma. – Rzecz prosta, trudno się opierać na spekulacjach. Ale zarazem trzeba mieć świadomość, że pracujemy na materiale fragmentarycznym. Praca historyka polega jakby na zapuszczaniu światła punktowego reflektora w mroczną głąb za naszymi plecami – gdy my żyjąc odjeżdżamy w czasie. – Nie dość, że w takim świetle czasem trudno odróżnić szczegóły, to jeszcze nie wiemy, co dzieje się dookoła. A pewne sprawy dużo bardziej prawdopodobnie dają się wyjaśnić przy założeniu, że tam, gdzie nasz wzrok nie sięga, dzieje się coś bardzo ważnego. Trzeba też uważać z selekcją tego, co się zobaczyło – Autor przytacza mowę sejmową starosty Zamoyskiego, który, niejako witając Jana Kazimierza, wygłosił sentencję „u nas prawo rządzi, nie król”... Samo przytoczenie sloganów z propagandowej mowy sejmowej jako dowodu na cokolwiek innego, niż to, że starosta chciał „coś ugrać” politycznie, uważam za ryzykowne. Witczak sam zresztą napomyka o elekcji – czy ona nie jest dobrym przykładem, jak mimo istnienia bardzo podobnych ram ustrojowych instytucja ta ewoluowała – od Jagiellonów, gdy była niemal automatycznym potwierdzeniem praw, do formy otwartego przetargu (choć nie wolnego, bo pod obcymi bagnetami), jaki dokonywał się pod koniec istnienia państwa?

Sam jestem obdarzony (bądź przeklęty, nieszczęsny mój Czytelniku) zacięciem polemicznym, więc ośmielę się wziąć pod lupę jeszcze jedno zdanie podsumowujące intencje Autora. – Otóż pisze on: „Choć coś się wydarzyło, nie oznacza, że musiało się wydarzyć”. A przedtem i potem następuje cały szereg argumentów zaczynających się od słówka „gdyby”, a kończących stwierdzeniem, że dawny rzekomy błąd postrzegalibyśmy dziś zupełnie inaczej „z perspektywy zwycięstwa” (to zgrabny zwrot Autora). Cała książka jest właściwie żarliwym manifestem przeciw determinizmowi, zwłaszcza temu dotyczącemu upadku naszego państwa, zaklętemu ewentualnie – a dla Autora jedynie rzekomo – w wadach ustrojowych. Znów, brak tu miejsca na wielką dyskusję na temat determinizmu w historii. Zgadzam się, że trzeba z nim ostrożnie. Zarazem jednak Autor, jako historyk, niewątpliwie się zgodzi, że z „gdybologią” co najmniej równie ostrożnie trzeba.

Poza tym, wielkie wydarzenia historyczne, a do takich należą rozbiory, rzadko miewają jedną główną przyczynę. Autor stara się dowieść, że krótko przed upadkiem Rzeczpospolita rozwijała się, a o upadku przesądziła, pechowo, wojna Saksonii ze Szwecją. Nie wchodząc w szczegóły, wydaje mi się, że to tak jakby dowodzić, że Napoleon stracił władzę wskutek spóźnienia się pewnego marszałka pod Waterloo...

W ostatecznym rozrachunku, skoro system polityczny pierwszej Rzeczypospolitej był sprawny, a przestał działać jedynie wskutek czynników niezawinionych, wskutek wspomnianego „złego kierowcy”, to czy jego wadą nie było przynajmniej to, że takich złych kierowców tolerował i w świecie zmian nie umiał się przystosować?

Myślę, że uważny Czytelnik niniejszej recenzyjki może pomyśleć, iż te cechy książki, które tu krytykuję, są tak naprawdę zaletami. I rzeczywiście – to, że mogę się w wielu miejscach z Witczakiem nie zgadzać, nie ma większego znaczenia wobec faktu, że dostarcza on bardzo ciekawego impulsu do przemyśleń. Polemiczny charakter książki wręcz zachęca każdego czytelnika do odpowiedzi na pytanie: a ty sam co o tym sądzisz? Wszystko to na kanwie lektury lekkiej, pisanej z pasją, nadzianej smakowitymi cytatami, pełnej ciekawostek.

Podsumowując – książka czyta się lekko i wnosi dużo. Trzeba tylko pamiętać, żeby traktować ją jako głos w dyskusji, a nie zestaw prawd objawionych. Polecam!

Autor: Michał Eysymont

Opublikowano 02.02.2016 r.

 

Poprawiony: środa, 03 lutego 2016 20:42