„Tajemnica Westerplatte”, czyli dziedzic Pruski bez biało-czerwonej szarfy

  • PDF
  • Drukuj
  • Email

Reżyseria: Paweł Chochlew
Scenariusz: Paweł Chochlew
Premiera: 15 lutego 2013 (Polska), 15 lutego 2013 (świat)
Produkcja: Polska, Litwa
Czas trwania: 1 godz. 58 min.

Kilka lat temu, spędzając wakacje z rodziną nad polskim morzem, namówiłem bliskich do wyprawy na Półwysep Helski. Karmiąc ich opowieściami o baterii Laskowskiego, chciałem pokazać pozostałości polskich umocnień, które zapisały swoją kartę w Kampanii 1939 r. Znaleźliśmy jeden z zachowanych obiektów, do którego wkroczyłem jako pierwszy, podekscytowany, z wypiekami na twarzy, chcąc bliskich wprowadzić w obszar stanowiący namacalny i zachowany element naszej historii. Zmysły powonienia i wzroku sprawiły, że opuściłem go dwa razy szybciej, niż wszedłem. Chwilę potem spojrzeniem omiotłem pobliskie drzewo, gdzie umieszczona na pniu tabliczka informowała mnie, iż właśnie zwiedziłem „pomnik i miejsce pamięci”.

Opadła mnie mieszanina wstydu, zaskoczenia i żalu. Uczucie to musiało być na tyle mocne, że gdy po latach, opuszczając salę kinową po projekcji „Tajemnicy Westerplatte” poczułem coś podobnego, bez trudu powrócił obraz obiektu, który zamiast być otoczony należytą opieką, robił za sanitariat.

Na film w reżyserii Pawła Chochlewa szedłem z mieszanymi uczuciami neutralizowanymi jednak nadzieją i radością na myśl, że oto wreszcie udało się zrobić długo oczekiwany i mocno zapowiadany dramat wojenny. Kojarzyłem kontrowersje związane z realizacją dramatu. W zarysie znałem pierwowzór scenariusza. Szum jaki 5 lat wcześniej zrobił się wokół niego, był mi znany. Niemniej w myśl zasady „nie oceniaj, póki nie zobaczysz” byłem otwarty na wszystko, co mogliby mi jako widzowi zaproponować twórcy filmu. Odrobinę niepokoił mnie fakt, że ja jako pasjonat kina polskiego kojarzę reżysera i scenarzystę filmu wyłącznie z zabawnym, ale durnym serialem „13 posterunek”. Perturbacje związane z doborem obsady aktorskiej, których papierkiem lakmusowym było odejście z planu zdjęciowego Bogusława Lindy, także nie nastrajały optymistycznie. Pomny jednak faktu, że każdego niemal miesiąca, tacy dla przykładu Rosjanie wchodzą na rynek kolejnym, nowym obrazem historycznym, czy wojennym, pragnąłem każdym porem skóry zaistnienia polskiej produkcji, którą – jaka by ona nie była, obiecywałem sobie przyjąć entuzjastycznie.

W dniu wyjścia do kina, gdy od seansu dzieliły mnie już tylko godziny, ze szklanego ekranu telewizora padł ostrzegawczy strzał. W telewizji śniadaniowej TVN reklamowano właśnie „Tajemnicę Westerplatte”. Dziwnie dobrana para, którą tradycyjnie już stanowili Kinga Rusin i Bartosz Węglarczyk, gościła u siebie m.in. twórcę muzyki do filmu, Jana Kaczmarka. To, że usłyszałem od kompozytora, iż przygotował bezdyskusyjnie najlepszą ścieżkę muzyczną do filmu od czasu, gdy John Williams odkrył kompozycje Wagnera, nie zaskoczyło mnie ani trochę. Skromność w wydaniu celebrytów jest zjawiskiem równie częstym, co prawdomówność u polityków. Zaskoczyły mnie natomiast autorytarne wypowiedzi, że film piętnuje i obnaża polską zapalczywość, i brak rozwagi. Opowiada o konsekwencjach tego, co nas czeka, gdy pozwalamy, aby „starcy z Londynu rzucali do walki nasze dzieci” (to akurat o Powstaniu Warszawskim); że zamiast wiecznie „atakować i ginąć do ostatniego, lepiej byłoby odczekać, przegrupować się i ruszyć po 3 miesiącach” (to chyba już na temat, czyli o Kampanii 1939 r., choć logiki w tym za grosz). Że „powinniśmy brać przykład z Anglików i Amerykanów” (czyli, jak rozumiem opuścić nasz nizinny, trudny do obrony kraj, otoczony z dwóch stron przez dwóch, z reguły silniejszych od nas i dogadujących się miedzy sobą sąsiadów, emigrując za morze, budując 10 odgradzających nas od niebezpieczeństwa pancerników i oddzielając się oceanem).

Strzał ostrzegawczy uznałem za zwykły kapiszon. Kompozytor, nawet najlepszy w swym fachu, ma prawo wypowiadać się w innych dziedzinach, nawet wówczas, gdy w wypowiedziach tych brak śladu rozeznania w temacie, czy nawet zwykłej logiki.

Chwilę potem przeczytałem w popularnym tygodniku entuzjastyczną recenzję zachwalającą jak dobrym filmem jest „Tajemnica Westerplatte”, która to ostatecznie rozwiała moje obawy. Wchodząc na salę kinową i zajmując miejsce w fotelu dla widza, byłem podbudowany i przekonany, że „jednak się udało”. Że już drugi raz w krótkim przedziale czasu (po „Róży” Smarzowskiego) zobaczę dobry dramat wojenny w polskim wydaniu.

Zapadł mrok. Potem obowiązkowe pół godziny reklam, a następnie haracz w postaci minuty potrzebnej na przegląd sponsorów, w której uzmysłowiono mi, że oglądam film dzięki nim, a nie dzięki sobie i temu, że zechciałem wydać 30 zł na bilet.

Wreszcie przyszła kolej na dwie godziny projekcji, które ściągnęły mnie z chmur na ziemię i przywołały wzmiankowane wyżej odczucie, którego przed laty doświadczyłem na Helu. Zaskoczenie, złość, żal, zażenowanie i konsternacja. Wszystko naraz, skumulowane, żeby spotęgować cios.

Oglądając taki film jak „Tajemnica Westerplatte” można by go ocenić, na co najmniej trzech płaszczyznach.
W kategoriach artystycznych, czy pod względem szeroko pojętego warsztatu filmowego, na który składają się m.in. scenariusz, reżyseria, montaż, poziom gry aktorskiej i podkładu muzycznego, itd.
W kategorii dbałości o fakty i realia. „Tajemnica Westerplatte” (dalej „TW”) to w końcu obraz opowiadający o konkretnym miejscu i wydarzeniach z tym miejscem związanych, znanych z wielu relacji, raportów i dokumentów, umocowany w czasie i przestrzeni. Film przypisujący konkretne zachowania ludziom, którzy nie są dla nas anonimowi, co podnosi poprzeczkę oczekiwań względem dobrej rekonstrukcji wydarzeń.
Wreszcie w kategorii przesłania, które twórcy filmu skierowali do widza, chcąc mu coś przekazać, unaocznić, zobrazować i uświadomić. A że słowo „Westerplatte” coś jednak podpowiada przeciętnemu, polskiemu widzowi, tak jak nazwy „Coca-cola”, „Titanic” czy „Mickey Mouse” są rozpoznawalne dla większości ludzi na całym świecie, wagomiar tego przekazu był niebagatelny.

Z racji zainteresowań zacznę od przeglądu filmu pod kątem dbałości o fakty i realia.

Wiele rzeczy, które widuje się w filmach wojennych w danym miejscu i czasie, faktycznie się nie zdarzyło, choć akurat jest zgodne z ogólnym obrazem wojny. Film też rządzi się swoimi prawami i niekoniecznie obraz musi być idealnie zgodny z wydarzeniami w danym miejscu. Nie ma więc, co przesadzać z ferowaniem zarzutów, ale…

No właśnie. Kostiumy, ukazany sprzęt i ekwipunek nie stanowią podstawy filmu historycznego, czy wojennego. Niemniej świadczą o jego poziomie. O podejściu ludzi, którzy zabrali się do nakręcenia filmu, bo gdy idziesz na obraz osadzony w konkretnych realiach, to masz prawo wymagać, by twórcy potraktowali je poważnie.

Ci z czytelników, którzy uważają, że w filmie, którego akcja rozgrywa się w realiach II Wojny Światowej jedna strona może atakować drugą z użyciem odrzutowców a druga, opędzać się od nich za pomocą proc, niech od razu zaoszczędzą sobie lektury poniższych przykładów. Każdego natomiast, kto uważa, że nakręcenie filmu umocowanego w konkretnych realiach do czegoś zobowiązuje – zapraszam do zapoznania się z poniższym przeglądem, który zestawiałem już w myślach opuszczając kinową salę krótko po projekcji „TW”.

- Placówkę „Prom” próbowało wziąć szturmem w pierwszym ataku ok. 220 ludzi z kompanii szturmowej por. Henningsena. Nie wymagam, aby w „TW” rzucono mi przed oczyma ludzką falangę. Nie upieram się, że zza ceglastego muru niczym diabły zza krzaka powinny wyskoczyć dwie setki szturmowców. Niemniej oglądając film mamy wrażenie, iż składnicę idzie zdobywać 10 statystów zbitych w grupkę, reprezentujących stronę atakującą, plus pojedynczy kamerzysta. Przypominam: scena ta ma obrazować dwa niemieckie szturmy na placówkę „Prom” z 1 września. Szturmy, po których dowódca okrętu liniowego „Schleswig-Holstein”, Gustav Kleikamp, stwierdził z konsternacją, że mu nagle brakuje prawie 80 ludzi… Nie przypadkiem, aby ich wszystkich, atakujących naraz w kilku rzutach, powstrzymać, Polacy musieli władować na przedpole placówki „Prom” aż 104 granaty moździerzowe kal. 81 mm. W filmie widz widzi jednocześnie maksymalnie kilku statystów, co zresztą jest charakterystyczne dla scen batalistycznych obrazu, które są bardzo „oszczędne” w swoim rozmachu. Nie ma jakichkolwiek prób monumentalnego ujęcia walk o półwysep. Oglądając „TW” miałem podobne odczucie, co podczas odbioru „Quo vadis” Jerzego Kawalerowicza. Że oglądam jakąś niskobudżetową sztukę teatralną…

- Scena rozstrzelania 3 żołnierzy wziętych za dezerterów w rejonie Elektrowni. Jedyne, co to wydarzenie potwierdza, to niemiecki meldunek z 8 września, informujący o znalezieniu prowizorycznego grobu z 4 ciałami (nie 3, jak sugeruje film). Nie ma innych potwierdzonych relacji. Jeśli rzeczywiście rozstrzelano tych żołnierzy, to nie na wybrzeżu tylko pod ścianą placówki „Elektrownia”, gdzie ich szczątki znaleźli penetrujący teren Niemcy.

Twórcy filmu mieli zresztą pełną świadomość, iż w tym wypadku żonglują rzeczywistością. Że pokazanie tego typu wydarzeń mija się najprawdopodobniej z faktami, lub w najlepszym razie, nie da się ich obronić w konfrontacji z tym, co o obronie składnicy wiemy. Dowodem choćby rola podoficera granego przez Mirosława Bakę. Kaprala, który dostaje rozkaz rozstrzelania rzekomych dezerterów, a potem w akcie bezsilnego sprzeciwu, targany wyrzutami i upojeniem alkoholowym oddaje mocz na plakat „Silni, zwarci, gotowi”. Następnie, idąc za ciosem obraża, rozlicza i podsumowuje moralizatorskimi sentencjami kapitana Dąbrowskiego, rozkazodawcę i sprawcę tragedii. Na „liście płac” próżno by jednak szukać, kogo dokładnie z imienia i nazwiska odtwarza Baka. Twórcy filmu, nieporadni i niekompetentni we wszystkim innym, w tym jednym przypadku wykazali się zapobiegliwością. Nazwiska kaprala nie podano prawdopodobnie dlatego, aby krewni kaprali Grabowskiego lub Goryla nie mogli pozwać reżysera do sądu.

Nawet James Cameron podczas kręcenia swego „Titanica” nie okazał się równie zapobiegliwy. W finałowych scenach filmu, gdy zdesperowani pasażerowie próbują wedrzeć się siłą do ostatniej ze spuszczanych na wodę szalup, wymyślił sobie scenę, w której pierwszy oficer William Murdoch (zagrany, trzeba to przyznać, świetnie przez Ewana Stewarda) odpędza tłum, zabijając z rewolweru kilku z mężczyzn. Kłopot w tym, że na poparcie takiego zdarzenia nie ma żadnej relacji, a sam Murdoch zasłużył się podczas katastrofy, ratując pasażerów obojga płci ze szczególnym poświęceniem, co zresztą przypłacił finalnie życiem. Potomkowie oficera wystawili Cameronowi słony rachunek za taką niefrasobliwość i cała sprawa zakończyła się w sądzie, zmniejszając finalnie stan konta reżysera. Twórcy „Tajemnicy Westerplatte” może i nie przeczytali żadnej książki opisującej obronę placówki w 1939 r., ale „Titanica” Camerona i związane z filmem procesy prześledzili na pewno.

- Ulewa, ba oberwanie chmury, zdaje się w nocy 5 września, mimo że wszyscy kronikarze podkreślają, że pierwszy deszcz podczas wojny spadł w nocy 16 września, dzięki czemu zresztą Niemcy mogli w nas z góry dmuchać jak w noworoczny balonik. Nawet w chwili, gdy Sucharski rusza ku niemieckim pozycjom, aby kapitulować, uważny widz zauważy krople deszczu rozchodzące się w kręgi po wodzie stojącej w lejach po wybuchach.

- Woda w tychże lejach to osobny temat. Pamiętnikarze wspominają, że z wodą podczas walk o składnicę były problemy do tego stopnia, że brakowało jej nawet do chłodzenia cekaemów. Tymczasem wszędzie jak okiem sięgnąć w lejach stoi woda. Wiemy, że w tych najgłębszych, powstałych po zrzuceniu bomb 500 kg (prawdopodobnie nie więcej niż 8 na całym półwyspie) mogły się zbierać wody gruntowe. Centralna część Westerplatte leżała na wysokości mniej więcej 2 m nad poziomem morza. Koszary, wokół których w filmie zrobiono istne bajoro – na wysokości ok. 2,5 m. Najwyższe miejsca na Westerplatte sięgały ponad 7 m n.p.m., znajdując się nad kanałem portowym. Tym samym w miejscach położonych niżej niż 2 m woda mogła podsiąkać do lejów po eksplozjach, ale dalej dzieli nas to sto lat świetlnych od basenu, który zaproponowano w filmie.

- Mewy, mimo ustawicznego ostrzału skoro świt krążące nad Westerplatte od strony morza.

- Pies Sucharskiego, który nie zdradza jakiegokolwiek strachu po 7-dniowej ustawicznej kanonadzie i sunie za Sucharskim idącym się poddać, po czym posłusznie reaguje na komendę nakazującą powrót. Owczarek niemiecki Hitlera, suka „Blondi” w ogóle nie chciała wyjść na dziedziniec przed schronem w tle sowieckiej kanonady podczas walk o Berlin w kwietniu 1945 r. A zamknięto ją kilka kondygnacji niżej niż w przypadku „odkrytych i niewygłuszonych” koszarów składnicy. Są psy myśliwskie, czy policyjne, specjalnie szkolone, aby nie bać się odgłosu wystrzałów, czy huku detonowanych rac. Pamiętajmy jednak, że race czy fajerwerki na Sylwestra to jedno, a bycie pod ostrzałem armat kalibru 280 mm, moździerzy kal. 210 mm, czy w epicentrum zrzutu bomb 500 kg – to drugie. Odpalmy 200-300 m od nich półtonowy ładunek, przy którym ziemia, ściany, świat przesuwają się przed oczami, a każdy bez wyjątku pies schowa się na miesiąc w misce ryżu w Indochinach.

- Pamiętnikarze, którzy wyraźnie podają, że pierwsze salwy oddane z pokładu „Schleswig-Holsteina” padały wśród rozwiewanych dopiero ciemności. Świtać tego dnia nad Westerplatte zaczęło dopiero ok. 4.51. Okręt zaintonował ostrzał o 4.47 rano. W filmie scenę zainicjowano w pełnym słońcu. Może operator kamery wymógł filmowanie w takiej scenerii, a może zaważyło zwykłe niedbalstwo.

- Skrzynie amunicyjne wystawione na przedpole koszar widoczne w scenie, gdy major Sucharski zbiera obsadę składnicy i przemawia do podkomendnych. W rzeczywistości powyciągali je z gmachu i obfotografowali sami Niemcy później, gdy już podliczali zdobycz wojenną zagarniętą po poddaniu się garnizonu.

- Same koszary podziurawione jak ser szwajcarski, a plac przed nimi usiany lejami rodem z krajobrazu księżycowego. Wiemy, że takiej masakry nie było. Dysponujemy materiałem fotograficznym wykonanym krótko po ustaniu walk, który zachował się po wojnie, dokumentującym zarówno sam plac, jak i budynek przed nim wzniesiony. Niemniej nieprawdziwy obraz, który stworzono na potrzeby filmu, dobrze oddaje bezsens walki, do której przymusił załogę kapitan Dąbrowski.

- Brak woli twórców filmu w urozmaiceniu obrazu pod względem lingwistycznym. Gdyby przeanalizować zachowane biogramy garnizonu obsadzającego składnicę, wyszłoby, że ponad 1/4 żołnierzy to kresowiacy. Rzetelnie opracowany scenariusz powinien to uwzględnić. Dodałoby to filmowi nie tylko wiarygodności, ale i kolorytu w prezentowanych dialogach, a akurat ten efekt można by osiągnąć małym nakładem sił i środków, co zresztą w polskiej kinematografii zaprezentowano już nie raz.

- Bójki między żołnierzami (zwłaszcza między Buderem i Gryczmanem), na pokrycie których brak jakichkolwiek dowodów. Ja rozumiem, że załogę składnicy stanowili zwykli ludzie, którym nieobce były strach, stres, przygnębienie, zniechęcenie i wszelkie następstwa takich stanów. Wojna wywołuje wśród ludzi nieoczekiwane reakcje. Ale czemu wokół tych reakcji zbudowano kręgosłup filmu? Pamiętajmy, że na Westerplatte doszło do swego rodzaju fenomenu. Niemcy postrzegani są jako naród zorganizowany i zdyscyplinowany. To, co robią, planują sumiennie i w sposób dopracowany. Dla odmiany Polacy słyną z czegoś wręcz przeciwnego. Ale na Westerplatte doszło do zamiany ról. Niemcy poszli na żywioł, zaimprowizowali, nie byli nawet władni wykonać czytelnych zdjęć lotniczych, aby podkomendni Kleikampa mieli świadomość, jaki obiekt atakują. Nie rozpoznali prawidłowo ani siły polskiego garnizonu, ani jego środków ogniowych. Pobieżne plany półwyspu gestapo wytropiło dopiero 6 września. Przy należytym przygotowaniu składnicę można było zdobyć w 30 minut. Jeśli do tego nie doszło, była w tym zasługa dobrego przygotowania, rzetelnej organizacji i świetnej współpracy po stronie polskiej. Tego, że Buder z Gryczmanem zamiast tłuc się między sobą – współpracowali, nie dając się zaskoczyć Niemcom (inaczej niż to pokazano w filmie w scenach bójek). Twórcy filmu uznali jednak, że pokażą całą rzecz zupełnie inaczej.

- Otoczenie Wartowni Nr 1 przez spokojnie idących spacerowym krokiem Niemców (sic!), niezauważonych przez obrońców skupionych na bójce w wydaniu Buder contra Gryczman. Bójki niepotwierdzonej jakąkolwiek relacją, a sami Niemcy opływający z obu stron wartownię – kompletnie nią niezainteresowani, niezaglądający do środka, niewrzucający granatów ręcznych – kroczący wyprostowani dalej, bez cienia niepokoju i śladu świadomości, że na jej przedpolu, w okolicy „Promu” wybito im niedawno 50 ludzi…

Sami statyści odtwarzający stronę niemiecką sprawiają wrażenie puszczonych samopas. Bez składu i ładu. W filmie Stanisława Różewicza z 1967 r. czuło się, że statystów ktoś dopilnował i poprowadził. Że poddano ich wcześniej wojskowemu drylowi w stopniu na tyle wystarczającym, iż w scenach walk wypadli przekonywująco. W filmie Pawła Chochlewa wyglądają nieporadnie, nie kryjąc się, wyprostowani i zbici w grupkę. Klienci szturmujący podczas promocji Media Markt wyglądają sto razy bardziej bojowo niż statyści udający Niemców w „TW”.

- Cały zestaw bójek, szarpanin, cytowania Biblii przez strzelca, który zwariował, ostentacyjnego oddawania moczu, wyzywania się i okładania się pięściami w szeregu, scen, których wydłużaniem delektuje się autor obrazu, a które udokumentowane nie są, ale dobrze wpisują się w traumę bezsensownego oporu, jaki funduje podkomendnym bezduszny kapitan Dąbrowski (tak na marginesie, dla każdego, kto był w wojsku: na tle tego obrazu najwulgarniejsze przekleństwo rzucone podczas całej tej żołnierskiej traumy pokazanej w filmie to „o cholera”).

Żołnierze obsadzający składnicę na Westerplatte mieli prawo się załamać. Nie stanowili zgranego monolitu, jak się powszechnie uważa. Co trzeci z nich dotarł na półwysep 4 do 3 tygodni przed wybuchem wojny. Podobnie było z kadrą oficerską. 1/3 oficerów zawitała na placówkę w pierwszym tygodniu sierpnia. Zarówno ostrzał artyleryjski, jak i nalot 58-60 (nie 47 jak się czasami mylnie podaje) Ju-87 B nie stanowiły nowalijki w nowoczesnej wojnie. Japończycy kilka lat wcześniej podczas walk o Szanghaj rzucali w lutym 1932 r. równie liczne formacje bombowców, aby starły z ziemi mniejszy niż półwysep cel punktowy, jakim był fort Wusong. Podobnie było pod koniec 1937 r., gdy formacje w grupach po 40-60 bombowców każda, atakowały wybrane gmachy bronione przez Kuomintang (wielopiętrowe hotele, wieżowce, czy gmach poczty głównej). Finalnie nie zmienia to w niczym faktu, że koncentracja ognia, którą Niemcy zafundowali obrońcom placówki, była potworna i miała prawo złamać najsilniejszych. Nagannym nie jest fakt, że twórcy filmu zdecydowali się to wyeksponować, poświęcając scenom załamań, bójek i utraty zmysłów łącznie grubo ponad 20 minut. Rzecz w tym JAK JE POKAZANO. Wszystkie te sceny zmanipulowano i sfilmowano tak, aby (to moje subiektywne odczucie) zdyskredytować to, do czego zmusił załogę kpt. Dąbrowski. Co ważne – niezorientowanemu widzowi nikt nie relacjonuje spod fotela, że to tylko domniemanie. Że to tylko licentia poetica reżysera. Widz będzie przekonany, że TAK BYŁO, bo to przecież film, którego fabułę mocno osadzono w faktach i realiach.

- Walki z udziałem placówki „Fort” (dowódca mat Rygielski) to jakieś kuriozum. Pięciu Niemców atakuje pozycje jak skończeni idioci wzdłuż odkrytej plaży w świetle dnia, w terenie odkrytym jak stół bilardowy, a pojedynek ogniowy między szturmującymi a placówką zaczyna się i kończy niezmiennie na dystansie 10-15 metrów – połowy odległości szturmowej. Takie przynajmniej stwarza się wrażenie dla oglądającego (podobnie jest podczas inscenizacji walk o pozycję „Prom”). Pod tym względem film Różewicza z 1967 r. bije realizmem bieżącą produkcję na całej linii w sekwencjach obrazujących starcia o „Fort”. Jakby tego było mało, na sam koniec widzowi serwuje się porywający atak banzai w wydaniu polskich żołnierzy pędzących z wrzaskiem przed siebie z nasadzonymi na karabiny bagnetami – niczym kalka cięcia ułańską szablą po lufie niemieckiego czołgu w „Lotnej” Andrzeja Wajdy.

Czasy się zmieniły, ustrój się zmienił, ale metody w manipulowaniu przekazem na temat Kampanii 1939 r. pozostały te same. Mniejsza o to, że dowodów potwierdzających epizod brak. Ważne, że idealnie wpisuje się w schemat polskiej, bezsensownej zapalczywości.

- Scena z użyciem działa „prawosławnego”, którą celowo zmanipulowano. Kapral Grabowski (w tej roli bardzo dobry Baka) oddał ze swojej 75-tki 28 strzałów. Pierwszy niecelny (inaczej niż w filmie), wszystkie pozostałe w celu. Ostrzał wyeliminował gniazda niemieckich ckm-ów w porcie, po drugiej stronie, do tego stopnia, że ogień niemieckiej broni maszynowej z tegoż kierunku – zwyczajnie ustał. Twórcy filmu tego nie pokazują. Jest za to scena, w której obsada działa ucieka, zostawiając dowódcę (Bakę) działonu samego, o którym to incydencie nie ma ANI JEDNEJ potwierdzonej relacji. Baka bezsilny miota się i wręcz płacze zdruzgotany, gdy mu armatę rozwalają w ujęciu chwilę potem.

Jeśli w scenie z działem twórca filmu chciał oddać bezsens i bezcelowość polskiego oporu w obliczu niemieckiej nawały – to mu się świetnie udało pokazać i zmanipulować skuteczność polskiego działonu.

A przecież „prawosławną” armatę Niemcy wyeliminowali dopiero kilka godzin później, a nie jak sugerują twórcy filmu, krótko po otwarciu przez działo ognia do cekaemów bijących z rejonu portu.

Można by argumentować, że pokazanie 28 strzałów byłoby w filmie niepotrzebną dłużyzną Tyle, że chcieć to móc. Dobry montaż rozwiązałby problem w parosekundowych, następujących po sobie ujęciach. Chyba, że nie było takiej woli. Film miał wyeksponować bójki, stres, załamanie i brak środków do walki polskich obrońców, a nie pokazywać jak byli skuteczni mając taką broń, jaką im powierzono.

Niezorientowany w realiach widz, któremu w 30 innych scenach sprzedaje się beznadziejność polskiego oporu, odbierze tę scenę jednoznacznie, potakując i pochylając się nad bezsensem tego, do czego zmuszono obrońców placówki.

W tym kontekście nie mam już nawet pretensji o to, że twórcy filmu, zamiast wypożyczyć jedną z zachowanych 3-calowych armat „prawosławnych”, użyli działa innego typu, armaty wz. 1897. Od ludzi, którzy nie przywiązują większego znaczenia do umundurowania, o czym za chwilę, nie sposób wymagać, aby dobrali działo odpowiedniego typu, które rzeczywiście broniło Westerplatte.

- Te same mundury, w których suną do akcji statyści grający marynarzy niemieckich i marynarzy polskich. Jak się widz przyjrzy Kubie Wesołowskiemu (mat Rygielski), to widać jeszcze na bluzie, na prawej piersi ślad po odjętej niemieckiej gapie – profesjonalistom od mundurów niespecjalnie to przeszkadzało, a na liście płac na końcu filmu wymienia się z nazwisk chyba z pięciu konsultantów, w tym jednego ujętego (za szczególne zasługi?) w ramkę. Pięciu konsultantów. Zupełnie jak tych „czterech śpiących” z pomnika żołnierzy radzieckich na Pradze Północ. Finalnie, po obejrzeniu dzieła, zastanawiam się, za co ich uhonorowano.

Jak już kostiumolog miał do wykorzystania jedną, jedyną marynarską bluzę, można było Kubę Wesołowskiego przepasać biało-czerwoną szarfą, wykorzystując patent Barei z filmu „Miś” (epizod z dziedzicem Pruskim). Zakryłaby ślad po niemieckiej gapie na bluzie marynarskiej. Byłoby i śmiesznie i patriotycznie, a biorąc pod uwagę niefrasobliwość kostiumologów w doborze umundurowania obsady filmu, szarfa taka pasowałaby do całości.

- Umundurowanie niemieckie to zresztą w filmie temat zasługujący na osobną, rozbudowaną krytykę: u większości statystów brak haków mundurowych przy bluzach, więc pasy główne wiszą żołnierzom w okolicy krocza. Założono im spodnie feldgrau z późniejszego okresu wojny, wprowadzone zdaje się w 1941 r. a we wrześniu 1939 r. powinny być steingrau. Statyści markujący żołnierzy kompanii piechoty morskiej z pancernika „Schleswig-Holstein” noszą granatowe mundury marynarki, gdy w rzeczywistości cały pododdział walczył w mundurach sił lądowych typu M-36. SS-mani oddziału SS-Heimwehr Danzig prezentują na patkach kołnierzowych runy SS zamiast trupich czaszek, które nosili w rzeczywistości. Jednego z niemieckich strzelców uzbrojono w polski Mauser wz. 29, a drugi prezentuje parciany pas nośny (to nie Sowiecka Armia Robotniczo-Chłopska na Boga! To elitarna niemiecka jednostka szturmowa. Dopieszczona, wymuskana. Podsuwana przed kamery filmów propagandowych…). Jeden z oficerów za nakrycie głowy posiada czapkę powojennej produkcji made in NRD, a zamiast oficerek – obuwie piechoty. Jak by Sucharski nie poddał placówki 7 września, to w takim stanie zdobywaliby ją do dziś… I jeszcze ta szklanka z Ikei pośród rekwizytów, żeby dobić widza ostatecznie…

Wszystko to, co wymieniłem powyżej nie byłoby tak istotne, gdyby obraz bronił się pod względem warsztatu filmowego: scenariusza, fabuły, gry aktorskiej czy montażu. Niemniej od filmu o Westerplatte można właśnie oczekiwać dobrej rekonstrukcji wydarzeń. Film w przeciwieństwie do książki czy słuchowiska radiowego oceniamy również po warstwie wizualnej. W produkcjach historycznych, a zakładam, że z taką właśnie mamy do czynienia, jest ona szczególnie ważna i odwzorowanie realiów stanowi element równie istotny co sama treść. Można oczywiście dowodzić, że do filmów z tegoż gatunku potrzeba z reguły dużych nakładów – jest w tym ziarno prawdy. A obecnie w Polsce filmy kręci się podobnie do tego, jak buduje drogi, czyli najtaniej jak się da. Tyle, że porównywalni do nas „pod względem możliwości finansowych” Finowie, Czesi, Węgrzy – gdyby dokonać przeglądu ich kina wojennego z ostatnich dwóch dekad, potrafili nakręcić szereg filmów z tego gatunku, prezentujących poziom wysoki, jeśli nie wybitny. Zasygnalizujmy choćby „Ciemnoniebieski świat” Jana Svěráka, węgierski „Szabadság, szerelem” (polski tytuł: „1956. Wolność i miłość”) lub całą gamę fińskich produkcji w stylu „Talvisota” czy „Tali-Ihantala 1944”. W krajach, w których te filmy powstały, także trudno jest zebrać fundusze. Środków na nie, nie wykładał jakiś hollywoodzki baron. Niemniej „sąsiedzi” potrafili zrobić dobre kino wojenne sprawnie i rzetelnie umocowane w realiach, w oparciu o to, czym dysponują. Trzeba tylko chcieć.

A czy „TW” broni się choć na innych płaszczyznach niż rekonstrukcja i dbałość o realia?

Znany krytyk filmowy Tomasz Raczek określił „Tajemnicę Westerplatte” (dalej „TW”) jako „bohomaz”. Do tej opinii należałoby podejść z czujnością, gdyż znany jest konflikt krytyka z producentem filmu, sięgający jeszcze filmu „Kac Wawa” – obrazu, który stał się przedmiotem legendarnych już kpin i żartów. Tyle, że p. Raczek oceniając „TW” zaznaczył, iż pomija problem, na ile film Chochlewa jest wierną rekonstrukcją wydarzeń historycznych. Ocenia ten obraz jedynie w kategoriach artystycznych, jako krytyk filmowy.

Po obejrzeniu dramatu trudno się z nim nie zgodzić. Mówi się, że łańcuch jest tak mocny, jak silne jest jego najsłabsze ogniowo. Za takie należałoby chyba uznać scenariusz filmu. Jeden z bardziej zdesperowanych recenzentów stwierdził nawet, że „dzieło jest smutnym przykładem CAŁKOWITEGO BRAKU SCENARIUSZA”. Mimo, że na jego dopracowanie miano ponad 5 lat, ma się wrażenie, że do dobrego scenariusza nie przywiązano większej wagi, a czas dany na jego przygotowanie zmarnowano.

Autor scenariusza porwał się na zobrazowanie wydarzeń, których dramaturgia gwarantowała świetny temat. Trzeba było jednak sprostać wyzwaniu i historię umiejętnie pokazać. Paweł Chochlew miał w tej materii na kim się wzorować. Począwszy od lat 50. i 60. polscy twórcy bardzo intensywnie tworzyli kino dramatyczne. Has, Kawalerowicz, Wajda poruszyli chyba wszystkie możliwe tematy, pokazując dogłębnie ludzkie zachowania, postawy i pragnienia, obawy i nadzieje w obliczu dylematów i różnych dróg wyboru. Nie zabrakło ukazania problemów ludzi zmagających się ze śmiercią, poświęceniem, odpowiedzialnością za innych. Mnóstwo polskich filmów poruszyło temat konfliktów międzyludzkich, również na tle wojny jako takiej, wyzwalającej w bohaterach skrajne emocje, co potrafiono pokazać autentycznie, prawdziwie i głęboko. Było z kogo czerpać. Było na kim się wzorować.

Tymczasem dostaliśmy opowieść bez większej dbałości o fabułę i dramaturgię. Pozbawioną przyzwoitych dialogów, w których postacie recytują sztywno wypowiadane kwestie. Obraz pokazany w filmie jest statyczny, zamknięty we wnętrzach, pozbawiony jakiejkolwiek dynamiki. Dla zmontowanej już całości, aby dopełnić dramatu przygotowano fatalny podkład muzyczny. Gdy potrzeba wyciszenia i podkreślenia nastroju, muzyka jest głośna i patetyczna. Gdy trzeba wejścia z artyzmem i fantazją – to jej nie ma. A dobry podkład muzyczny wyzwala w filmie klimat. Tu muzyka jest jak balonik puszczony w górę, z którego uszło powietrze.

Aby całość dobić, opowiadaną nam historię zagrano (z nielicznymi wyjątkami) bardzo przeciętnie, mimo zatrudnienia śmietanki polskich aktorów. Tyle, że tak aktorom rozpisano role. Tak aktorów „poprowadził” reżyser.

Żebrowski, Adamczyk, Szyc… można ich nie lubić, czy krytykować – jeśli ktoś czuje przesyt na skutek ich ciągłego pojawiania się na ekranie, ale to aktorzy z potencjałem. Co się więc takiego stało, że wypadli tak słabo?

Warto odnotować, że najlepiej zaprezentowali się w filmie aktorzy, którzy w myśl scenariusza pojawiają się incydentalnie, w rolach II-go, czy nawet III-planowych. Pochwalić należy kreację Mirosława Zbrojewicza jako chorążego Gryczmana. Nieźle wypadł Marcin Janos Krawczyk w roli plutonowego Budera. Dobrze zaprezentował się Mirosław Baka jako kapral Grabowski. Im mniej uwagi komuś poświęcał reżyser, tym lepiej w filmie aktor wypadł. Ale im ktoś miał więcej do zagrania w scenariuszu – tym gorzej się z grą prezentował. To skłania do smutnych wniosków.

Dobór obsady w „TW” zasługuje zresztą na osobny komentarz.

Nie wiem, czy nie byłoby lepiej dla obrazu, gdyby w rolach obsadzono zupełnie nieznanych aktorów. Jak patrzyłem na kapitana Słabego granego przez Piotra Adamczyka to widziałem „Żabcię” z serialu „Przepis na życie”. A jak na porucznika Grodeckiego odtwarzanego przez Borysa Szyca – to przed oczami miałem „Tytuska” z „Testosteronu” Andrzeja Saramonowicza. I tak dalej…

Po kilku minutach oglądania filmu, śledząc fabułę, byłem niemal pewny, że za chwilę w kadrze pojawi się postać grana przez Tomasza Karolaka… W „Bitwie pod Wiedniem” go nie było. W „TW” także. Zastanawiam się jak mogło do tego dojść, ale nawet najlepszy aktor ma prawo wykazywać po pewnym czasie braki kondycyjne. Jak napisał Emerson: „nawet najlepsi bohaterowie kiedyś się męczą”.

Zatrudniając gwiazdy, co być może stanowiło wymóg producenta, obciążono dodatkowo budżet i na całą resztę zostało dokładnie tyle, żeby dla obu walczących stron nabyć jedną marynarską bluzę.

Oś scenariusza stanowić miał konflikt między dwoma najwyższymi stopniem oficerami. Majorem Sucharskim granym przez Michała Żebrowskiego i kapitanem Dąbrowskim, w którego wcielił się ledwie dla mnie rozpoznawalny Robert Żołędziewski.

Starcie między romantykiem a realistą, które niosło w sobie potencjał na ciekawą historię. Zacznijmy od tego drugiego. To, że nie przychodzi mi do głowy żadna wybitna rola tegoż aktora, zapadająca w pamięć, mogę jeszcze zaakceptować, mimo, że w „TW” powierzono aktorowi ważną rolę pierwszoplanową. Pamiętałem świetny „Ketchup Schroedera” wg scenariusza Domana Nowakowskiego, który pociągnął niemal w pojedynkę bliżej mi w 1997 r. nieznany, młody Piotr Adamczyk, co nauczyło mnie pokory w ocenie potencjału młodych, nieznanych mi bliżej aktorów.

Tyle, że scenariusz Nowakowskiego stwarzał szanse na ciekawą kreację, gdy dla odmiany scenariusz Chochlewa ujmuje bohatera w ściśle mu przypisane, wąskie ramy. Bohater kreowany na kapitana Dąbrowskiego to od początku naiwny fantasta, a z czasem wręcz ślepy desperat, bredzący a to o „polskiej armii silnej jak nigdy dotąd”, a to o „Anglikach i Francuzach ruszających z odsieczą”. Żaden z włożonych mu w usta dialogów nie ma mocnego wagomiaru. Wszystko to frazesy podkreślające fanatyzm zapaleńca. W filmie chce się tylko i wyłącznie bić, oczywiście do ostatniego żołnierza, a gdy nadarzy się okazja „lec z honorem w obronie polskiego morza”. To tyle, gdyby ktoś doszukiwał się w tej roli czegoś więcej. Nie ma śladu po prawdziwym Franciszku Dąbrowskim, opanowanym, znającym swe rzemiosło i podkomendnych fachowcu, który wiarę w obronę pokładał nie we Francji i Anglii a w rzetelnych przygotowaniach, jakim poddał powierzoną mu placówkę, co wymiernie zaowocowało w chwili wybuchu konfliktu.

Dla kontrastu major Sucharski wcale (to moje subiektywne odczucie) nie jest przedstawiony w filmie aż tak źle. Scena załamania oficera, trwająca w rzeczywistości co najmniej 3,5 doby, szybko się w filmie kończy, a sam Sucharski jest już do końca rzeczowy i konsekwentny, operując często trafnymi argumentami, na które urwipołeć Dąbrowski odpowiada niezmiennie: „Anglia, Francja, odsiecz”…

Równie schematyczny podział u bohaterów widziałem chyba tylko w legendarnej „Niewolnicy Isaurze”.

W filmie pokazano wielokrotnie konfrontację obu oficerów, co stanowi wręcz oś obrazu. Ale formę tego przekazu zmanipulowano do potrzeb scenariusza w sposób wielowymiarowy. Z relacji weteranów wiemy, że mjr Sucharski nawet w połowie nie działał tak otwarcie i konfrontacyjnie. Załatwiał rzecz lobbując za plecami, namawiając oficerów i podoficerów, aby to oni przekonali „Kubę” (kpt. Dąbrowskiego) do zmiany stanowiska. Wyczekiwał, aż ten ostatni wyjdzie na obchód placówek, czy z jakiegokolwiek innego powodu zmuszony będzie do opuszczenia koszar, i wówczas „ruszał do akcji”. Sondował sojuszników w podjęciu postanowienia o kapitulacji, zapominał do takich narad wzywać nie tylko niewygodnego Dąbrowskiego, ale i tych wszystkich, co do których zorientował się, że nie podzielają jego oglądu sytuacji (patrz: choćby por. Kręgielski). Z relacji wiemy, że nawet w przybliżeniu nie dążył do tak bezpośrednich konfrontacji z podwładnym, jak to pokazano w filmie. To, co zaproponowano w obrazie: ważny dla filmu wagomiarowo, jeśli nie decydujący konflikt na linii Sucharski – Dąbrowski, zostało zaprzepaszczone. Mamy tu otwarte, równorzędne starcie dwóch zdeterminowanych oficerów, ale z tej dwójki to Sucharski jest bardziej rzeczowy, spokojny, konsekwentny (pomijając scenę z atakiem apopleksji, którą też zmanipulowano odpowiednio wcześniej przygotowując widza „atakami” majora, który „cierpi na wrzody żołądka”).

Sucharskiego w wydaniu filmowym zwyczajnie musimy, pomimo sceny z pianą na ustach, bezwarunkowo polubić, bo to on pochyla się nad ciałami swoich żołnierzy grzebanymi po bombardowaniu koszar, gładząc ich po głowach niczym dobry ojciec. To on snuje się wśród detonujących pocisków po dziedzińcu koszar, wyraźnie szukając śmierci. Tkwi odsłonięty w oknie swego gabinetu, niczym diabeł łęczycki na zamkowym krużganku, oczekując dla siebie kuli. To on podkreśla dramatyzm sytuacji, to on roztacza ludzki wymiar tragedii, on rozdaje karty. Dla Dąbrowskiego scenarzysta i reżyser nie przewidział już nic poza jednowymiarową postawą twardogłowego, który, gdy zabraknie argumentów, palnie sobie w łeb. A wiemy z zachowanych listów, wspomnień, relacji, że nie tak to wyglądało.

Dąbrowski to taki fanatyk, który nigdy rzeczowo nie argumentuje tylko w swoich wypowiedziach w kółko jak zdarta płyta gada to samo. Ja w każdym razie nie czułem tej charyzmy, opanowania, spokoju, dyscypliny i rzeczowości, o której informują nas przekazy weteranów, przedstawiające kpt. Franciszka Dąbrowskiego.

Scenariusz filmu z góry przewidywał marginalizowanie postaci granej przez Żołędziewskiego (Dąbrowskiego), ujmując tego ostatniego w ciasny, nieskomplikowany gorset zachowań. Dla kontrastu w scenariuszu skupiono się na wyeksponowaniu Żebrowskiego (Sucharskiego). Widz odświeżając sobie w pamięci to, co zobaczył na ekranie, zauważy jak nierówne są proporcje pojawiania się ich obu w filmie. I jak manipuluje się drobiazgami związanymi z przedstawieniem obu postaci. Przykładowo wiemy, że to Sucharskiemu kpt. Słaby odebrał pistolet, bojąc się, że major targnie się na życie. Na ekranie scenę z odebraniem broni i próbą samobójstwa widz ma podaną z udziałem duetu Dąbrowski – Słaby.

Jest w filmie taka scena, w której ogniskują się te wszystkie celowe zabiegi twórców filmu, będąca kalką szeregu innych scen. Moment, gdy Dąbrowski „wsiada” na podporucznika Kręgielskiego (w tej roli Przemysław Cypryański) za samowolne opuszczenie powierzonej mu placówki. W filmie mamy ruganie i wojskowy dryl. Po krzykach kapitana Kręgielski, skulony w sobie niczym zbity pies, odkręca się i wraca do podkomendnych. Widz wręcz powinien czuć współczucie dla zmieszanego z błotem, dzielnego przecież podporucznika. W rzeczywistości chwilę potem, gdy Dąbrowski nawrzeszczał na dowódcę placówki „Przystań”, dokładnie z jej rejonu dobiegła strzelanina, co – jak sam w swej relacji przyznawał Kręgielski, czyniło zasadnym zachowanie kapitana i jego ostatnie zdanie:
- Twoi się tam biją, a ciebie z nimi nie ma (może nie tak dosłowne, ale zachowane w tym kontekście).
W filmie jest ruganie, nie ma strzelaniny stawiającej w odmiennym świetle całe zdarzenie. Podobny zabieg wykonano w bardzo wielu innych scenach, pozornie opartych na popartych faktami wydarzeniach. Ale wszystkie pokazano pozmieniane tak, aby podkreślić bezsens wojny, pchania na rzeź polskich żołnierzy, co chcą żyć, zmuszania ich do poświęcenia w imię ideałów w sytuacji beznadziejnej.

To zabiegi podobne do tych, których dopuszczał się David Irving w książkach swego autorstwa. Jak akapit z „Wojny Hitlera”, w którym Hitler ruga pozbawionego woli walki Guderiana:
- Nie możemy nawet przygotować umocnień, bo ziemia jest zbyt zamarznięta Mein Fuhrer.
- To wykonujcie je strzelając pociskami z ciężkich haubic. Robiliśmy tak podczas poprzedniej wojny we Flandrii – ripostuje rzeczowo Hitler.
- Ale my mamy tylko po kilka pocisków na działo i jesteśmy odcięci od dostaw…
Tyle w rozszerzonej wersji dialogu. Irving ucina go na odpowiedzi Hitlera. I kto wychodzi na niekompetentnego dyletanta? Na pewno nie fuhrer. Paweł Chochlew to samo, co Irving. Konsekwentnie i wielokrotnie. W bardzo wielu scenach, ale jak będę na rzecz zwracał uwagę doszukując się w zabiegu manipulanctwa, to mi się przecież udowodni, że reżyser, scenarzysta ma do takich pełne, nieskrępowane prawo. To nawet mnie bardziej boli, niż te wszystkie niezgodności względem faktów i realiów z epoki. Te drugie mógłbym wybaczyć. Nie myli się tylko ten, kto nic nie robi…

Najbardziej mnie gryzie, że niezorientowany widz odbierze to wszystko jako prawdziwy obraz demonów wojny i artystyczny, pełen wielowarstwowych walorów przekaz wizjonera, który swym dziełem krzyczy: Polacy! Opamiętajcie się! Nigdy więcej! A chwalony przez krytyków niechybnie na swój następny obraz wybierze dużo łatwiejszy cel – bezsensowne Powstanie Warszawskie…

Tymczasem dla mnie film jest prosty jak budowa cepa, a założenia przyświecające podczas jego realizacji, bardzo przyziemne. Aby je naświetlić wystarczy odświeżyć w pamięci wcześniejszą produkcję producenta „TW”, czyli legendarną już komedię „Kac Wawa”. W filmie tym, chcąc podpiąć się pod komercyjny sukces amerykańskiego „Kac Vegas”, skopiowano motyw i tytuł. Zatrudniono dobrą obsadę, ale odpuszczono sobie dopracowanie scenariusza. Efekt wszyscy znamy: dowcipy o poziomie filmu „Kac Wawa” wciąż stanowią, mimo upływu czasu, stały element w wachlarzu żartów opowiadanych podczas spotkań przy piwie i papierosach. Nie wyciągnięto wniosków i w przypadku „Tajemnicy Westerplatte” powielono dokładnie wszystkie te same błędy, co w „Kac Wawa”.

Tytuł w niezmienionej postaci zapożyczono z pracy Janusza Roszki „Tajemnica Westerplatte”. Scenariusz podpięto pod treść i założenia książki Mariusza Borowiaka, licząc na sukces podobnego kalibru, co odnotowany podczas sprzedaży książki. Skompletowano znaną, dobrą obsadę, ale zrezygnowano z dopracowania scenariusza. Dla mnie to dokładnie kalka wpadek z „Kac Wawa”. Tyle, że „Kac Wawa” miało być w założeniu głupawą komedią, która obroni się gagami pod warunkiem, że polski widz okaże się niewybrednym idiotą. W przypadku „TW” zabrano się nie tylko za poważny dramat historyczny, udokumentowany setką relacji, ale rzucono jednocześnie wyzwanie pokazania bardzo trudnego i kontrowersyjnego tematu. Miano być może nadzieję, że większość widowni odbierze film jako kontrowersyjny, ale wielowymiarowy obraz. Finalnie jednak wszystko wskazuje na to, że się mocno w tych rachubach twórcy filmu przeliczyli. Można zrzucać winę na źle dobrany termin, w którym dramat trafił na ekrany. Luty to przecież miesiąc, gdy w repertuarze brylują filmy oscarowe, stanowiące konkurencję i odbierające polskiej produkcji armię widzów. Ale dla odmiany „Drogówka” Wojciecha Smarzowskiego, zaproponowana widowni także w lutym, obroniła się w sposób zdecydowany, ściągając do kin wysoką frekwencję. Tak naprawdę to nie z armią niezadowolonych krytyków filmowych, historyków, rekonstruktorów czy innych fanatyków muszą się zmierzyć twórcy „TW”.

„Szczęki” Stevena Spielberga nakręcono w zestawieniu z równoległymi hollywoodzkimi produkcjami dosłownie „za grosze”. Reżyser poza wcześniejszym o rok „Sugarland Express” z Goldie Hawn, nie miał w swym dorobku żadnego obrazu, który zwracałby na niego uwagę. Krytycy i eksperci nie zostawili na historii o rekinie ludojadzie suchej nitki. Czy to zniechęciło widownię? Nie. Zagłosowała, jak u lekarza – nogami. O „TW” mówiło się już od lat. Film wzbudzał emocje, czekano na niego, miał w odróżnieniu od „Drogówki” niezłą reklamę przed premierą w telewizji publicznej i TVN.

Jaki to przyniosło efekt?

Na projekcji byłem drugiego dnia po premierze w Warszawie, w Arkadii, w sobotę na wieczornym seansie. Czas i miejsce powinno generować wysoką frekwencję, a tymczasem sala wypełniona była w ok. 1/4. Tydzień potem, gdy opadła irytacja po pierwszym podejściu, wybrałem się obejrzeć film drugi raz, aby bardziej z dystansu, na spokojniej ocenić obraz. Poza mną, na sali zaprojektowanej tak, aby pomieściła kilkaset osób, było ledwie sześciu innych widzów.

Taki stan rzeczy przyniesie określony skutek. Poprzez zaprzepaszczenie arcyciekawego tematu z potencjałem, zmarnowanie go wizualnie i aktorsko odstraszy się innych polskich twórców, którzy w odmiennej sytuacji zmierzyliby się z tematem. Amerykanie są bardzo dumni z rewolucji, którą wzniecili przeciw angielskiemu panowaniu w północnoamerykańskich koloniach. Ale w produkcje filmowe na ten temat inwestują oszczędnie i z dużą ostrożnością. Od czasu słynnej „Rewolucji” Hugha Hudsona z 1985 r. z Nastassją Kiński i Alem Pacino, która okazała się finansową klapą, trzeba było aż 15 lat i Australijczyka, aby podjąć temat (Mel Gibson i jego „Patriota”). Porażka „Rewolucji” skutecznie odstraszyła branżę filmową na kilkadziesiąt lat. Obawiam się, że „Tajemnica Westerplatte” może spowodować podobny trend. Teraz każdy następny reżyser będzie się bał podjąć rękawicę i zmierzyć z tematem, a ja markotny będę oglądał pięć nowych produkcji rosyjskich, co miesiąc, w temacie kina wojennego, ale na kolejną polską przyjdzie mi długo poczekać.

Jestem zły i rozżalony tym bardziej, im większe rozbudzono we mnie wcześniej nadzieje. „Tajemnica Westerplatte”, na którą czekałem, nie była dla mnie bowiem kolejnym filmem fabularnym, czymś na kształt „Czasu honoru” czy „Szeregowca Ryana”. W dwóch wzmiankowanych obrazach występują sobie jacyś tam fikcyjni James Ryan, John Miller, Bronek Woyciechowski czy Michał Konarski. „Tajemnica Westerplatte” opisuje natomiast postawy osób, które współuczestniczyły w łańcuchu wydarzeń, składających się na nasze dziedzictwo. My jako historycy, pasjonaci wojskowości, entuzjaści militariów, kustosze, pisarze, dziennikarze jesteśmy tych osób swoistymi dłużnikami.

W filmie Pawła Chochlewa określone działania przypisuje się de facto konkretnym ludziom, a opisywane miejsce to nie jakaś anonimowa placówka z września 1939 r.

To, czy przedstawią w takiej a nie innej postaci Johna Rambo emocjonuje mnie w równym stopniu, co szybkość działania pilota do telewizora. To, w jakiej oprawie oddadzą wszystko, co dotyczy Sucharskiego, czy Dąbrowskiego jest już przeze mnie uważnie śledzone i gdy zajdzie potrzeba – krytykowane. To kwestia proporcji.

Jak z tym ogniomistrzem Piotrowskim, którego z łapanki mjr Sucharski zabrał do swego wymarszu w stronę Niemców, gdy ruszył poddać składnicę. Piotrowski w realu miał wąsy. Piotrowskiemu w wydaniu Chochlewa ich brak. W porządku, kogo to obchodzi, nie ma to na nic wpływu, więc nie ma o co kruszyć kopii. A teraz niech Paweł Chochlew nakręci obraz o kanclerzu III Rzeszy. I zaproponuje Adolfa bez słynnego wąsa. Czy zaakceptujemy to równie łatwo kwitując: to tylko film fabularny, a nie dokumentalny? Mamy do tego prawo?

Powyższą recenzję dedykuję tym, których zabrakło podczas realizacji filmu, lub znajdowali się na planie produkcji, ale ich nie słuchano lub zlekceważono. Członkom polskich grup rekonstrukcyjnych, którzy z pasją, oddaniem i poświęceniem, często zaniedbując siebie i bliskich, dostarczają nam rozrywki propagując historię, przybliżając przeszłość i kultywując to, co każdy naród powinien znać i pielęgnować, a nie deprecjonować. Kultywując nasze dziedzictwo.

Dyskusja o filmie na FORUM STRATEGIE

Autor: Jarosław Jabłoński
Zdjęcia: internet

Opublikowano 14.05.2013 r.

Poprawiony: wtorek, 14 maja 2013 11:53