Templariusze i asasyni

  • PDF
  • Drukuj
  • Email

Informacje o książce
Pełny tytuł: Templariusze i asasyni. Dwa tajemne zakony – chrześcijańskich templariuszy i muzułmańskich asasynów
Autor: James Wasserman
Tłumaczenie: Jerzy Prokopiuk
Wydawca: Bellona
Rok wydania: 2007
Stron: 312
Wymiary: 23,4 x 16,4 x 1,8 cm
Oprawa: miękka
ISBN: 978-83-11-10793-9

Recenzja
Z wielkim zainteresowaniem, choć przyznam od razu, również z pewnymi obawami – ze względu na tajemniczość poruszanej tematyki – sięgnąłem po książkę Jamesa Wassermana pt. „Templariusze i asasyni”, wydaną przez wydawnictwo Bellona w 2007 roku. Książka, w założeniu opowiadać ma historię dwóch tajemniczych bractw świata Zachodu i Wschodu, które przez pewien okres wojen krzyżowych funkcjonowały obok siebie w Ziemi Świętej. Zdaniem autora, ich współistnienie i swego rodzaju wymiana doświadczeń były jednym z ważniejszych przejawów kontaktów cywilizacyjnych, jakie miały miejsce między Wschodem i Zachodem nie tylko w średniowieczu, ale i w ciągu całej historii ludzkości.

Dla ciekawych, kim byli tytułowi asasyni, wyjaśniam, w wielkim skrócie, że było to jedno ze średniowiecznych bractw islamskich (izmaelickich), którego członkowie, jak się zapewne słusznie domyślacie, specjalizowali się między innymi w zabijaniu przywódców wrogich im państw i sił politycznych czy religijnych. Samo stowarzyszenie kontrolowało niewielki obszar wokół twierdzy Alamut.

Tematyka książki jest dość tajemnicza, o czym autor nie baczył na wstępie nas uprzedzić. Jak pisze, postawił sobie jednak za cel rzetelne, racjonalistyczne ukazanie tego mrocznego kawałka historii. Jak na porządne opracowanie przystało, zaczyna się od wprowadzenia w tematykę, czyli w tym przypadku w kwestie związane ze stowarzyszeniami tajemnymi, ich podstawowymi cechami oraz drobnych wzmianek o okultyzmie. Tekst na pierwszy rzut oka robi wrażenie naukowego, znalazłem w nim jednak fragment, który jako prowadzącego hobbystyczne forum internetowe głęboko mnie zastanowił:

Najbliższym nowoczesnym analogicznym terminem na „stowarzyszenie tajemne” mogłoby być określenie „grupa szczególnych zainteresowań”. Ludzie o różnych zawodach i zainteresowaniach organizują fora poświęcone swym specjalnościom. Porozumiewają się za pomocą biuletynów, Internetu, klubów itd. Uczestnicy tych forów posiadają przynajmniej minimalną wiedzę dotyczącą tematu ich zainteresowań. Indywidualne zaangażowanie i gotowość do badania wybranych dziedzin stanowią wspólny mianownik ich współdziałania. Celem tych stowarzyszeń jest osobisty rozwój w ramach wybranej specjalności, któremu towarzyszy kontakt z podobnie motywowanymi jednostkami (s. 16-17).

Przyznam, że po lekturze tego fragmentu przez chwilę poczułem się niczym przywódca tajemnego zgromadzenia. Jak się wkrótce okazało, był to jedynie zwiastun rewelacji, jakie czekały na mnie na dalszych stronicach książki.

Zacznijmy jednak od zacytowania fragmentu recenzji reklamującej książkę, zamieszczonego z tyłu na jej okładce: Na nakreślonym niezwykle dokładnie i precyzyjnie tle historycznym Wasserman prezentuje własne wnioski dotyczące wzajemnych związków dwóch najpotężniejszych zakonów Bliskiego Wschodu. Rzucają one nowe światło na ich duchowe ideały i przyciągają moc mitów.

Książka podzielona została na: 1) wstęp o stowarzyszeniach tajemnych, 2) ogólne wprowadzenie w epokę, 3) część poświęconą asasynom, 4) część poświęconą templariuszom, oraz 5) posłowie, dodatki itp. Opinia z okładki, wspominająca o „dokładnie i precyzyjnie nakreślonym tle historycznym” dotyczy głównie rozdziału 2. Mając to w pamięci przyjrzyjmy się zatem, jak autor to historyczne tło nakreśla. Ponieważ książka jest dość „specyficzna”, wyjątkowo licznie będę się posługiwał cytatami.

Pominę krótkie wywody autora o starożytności, choć już w przypadku tego okresu natrafić można na różne ciekawostki, np. opisując dzieje Bizancjum autor wspomina o wzniesionym przez cesarza Justyniana w Konstantynopolu kościele Santa Sofia. Niejedyna to tego rodzaju „rewelacja”. Skupię się na moim ulubionym średniowieczu, w którym ulokowana została główna tematyka książki. Zacznijmy od ogólnych charakterystyk epoki w wykonaniu autora:

VI wiek wyznaczył początek Ciemnych Wieków w Europie Zachodniej. Podczas gdy Cesarstwu Bizantyjskiemu wiodło się na ogół dobrze, mimo utraty wielu terytoriów Europa Zachodnia przez sześćset lat po śmierci Justyniana przeżywała okres chaosu, wojny degeneracji kulturowej, przesądów, ignorancji i nędzy. [...]
Życie było twarde i brutalne. Wieśniacy, choć wolni, byli biedni, niewykształceni i politycznie bezsilni, choroby skórne miały charakter epidemiczny, ponieważ Kościół zakazywał nagości i kąpieli. Wszy i podobne robactwo dręczyły wszystkich, niezależnie od przynależności klasowej. [...] Naukę i literaturę zastąpiła magia, przesądy i teksty religijne. Zacofanie i wiara, ignorancja i pobożność, praca na roli i agresja – ta mieszanka wywołała intelektualną stagnację
(s. 42).

W zasadzie najlepiej byłoby pozostawić to bez komentarza, choć z drugiej strony warto jednak zwrócić na pewne rzeczy uwagę. Jeśli o mnie chodzi, najbardziej rozbawiło mnie zdanie ostatnie o owej mieszance wywołującej intelektualną stagnację. Super jest też kawałek o chorobach skórnych, wszach i niewykształconych wieśniakach (bo czy w jakiejkolwiek epoce przed XX wiekiem wieśniacy byli wykształceni i mieli istotny wpływ na sprawy polityczne?). Odnośnie nagości i kąpieli, warto zwrócić uwagę, że we wczesnym średniowieczu, zupełnie wbrew powszechnym stereotypom, kąpano się dość często, zmieniło się to dopiero w okresie tzw. pełnego średniowiecza. Wreszcie, niewątpliwie ciekawe jest stwierdzenie, że Cesarstwu Bizantyjskiemu na ogół wiodło się przez ten czas dobrze. Zwłaszcza w kontekście najazdów arabskich, w wyniku których utraciło ono większość swego terytorium, o najazdach Słowian, Awarów, Bułgarów i innych ludów nie wspominając. Idźmy jednak dalej.

Prymitywne i niepiśmienne plemiona barbarzyńskie, które zastąpiły panowanie Cesarstwa Rzymskiego, uległy wpływowi Kościoła rzymskiego. Kościół dostarczył spoiwa, dzięki któremu te rozproszone plemiona stały się zjednoczoną siłą, zdolną do obrony kontynentu przed militarną ekspansją islamu i hord orientalnych (s. 42).

Ciekawa wizja zjednoczenia barbarzyńskiej Europy. Zwraca też w tym kontekście uwagę określenie „hordy orientalne”. Gdyby porównać ówczesny poziom cywilizacyjny islamu i europejskiej barbarii, można mieć uzasadnione wątpliwości, kto w tym zestawieniu bardziej zasługuje na określanie go jako „hord”.

Skrucha, spowiedź i pokuta zostały wprowadzone przez papieża Grzegorza I, zwanego Wielkim, później kanonizowanego, jako jedyny środek, dzięki któremu skalana przez grzech istota ludzka mogła przejść przez pośredni stan czyśćca (s. 43).

Wydawało mi się zawsze, że pokuta i spowiedź oraz wiążąca się z nimi skrucha to instytucje istniejące od początku chrześcijaństwa czyli od I wieku.

Celibat stał się duchowym ideałem. Próby ogłoszenia i wymuszenia sztywnego, antyseksualnego zachowania na masach ludzi, doprowadziły do ciągłego buntu w psychice europejskiej. Obłęd i choroba są nieuchronnymi skutkami seksualnego stłumienia, toteż zbierały przerażające żniwo w średniowieczu (s. 43).

W średniowieczu przez długi czas celibat obowiązywał tylko wyższych duchownych. Resztę pozostawiam bez komentarza.

Ponieważ choroby ciała uważano za karę boską, która spotykała złych ludzi, sztuki medyczne uprawiali głównie lekarze arabscy i żydowscy oraz kobiety, które badały właściwości ziół i uzdrowieńcze moce natury. Należały one do tych wielu, którzy padli ofiarą wielkiej wojny wytoczonej przeciwko szatanowi i ciału pod kierunkiem inkwizycji – centralnej instytucji przez całe stulecia stosującej morderstwa, tortury i histerię.
Podczas gdy chrześcijaństwo znosiło powtarzające się epizody korupcji wśród swych przywódców, a niektóre z jego nauk odpowiadały za dużą część cierpień i słabości cywilizacji zachodniej, to jednak służyły pewnemu wyższemu celowi
(s. 43).

W powyższym szczególnie zaciekawiło mniej jedno z narzędzi stosowanych przez inkwizycję: histeria. Równie wstrząsające są „epizody korupcji wśród przywódców chrześcijaństwa”.

Nieliczni rolnicy-farmerzy, czyli chłopi pańszczyźniani, wiązali się z właścicielami scentralizowanych majątków. Bogaci stopniowo nabywali ziemie wieśniaków i stworzyli system farm dzierżawionych w zamian za ochronę militarną i fizyczne bezpieczeństwo, jakie oferowały ufortyfikowane zamki (s. 44).

Odnośnie konsekwentnie stosowanego w całej niemal książce pojęcia „chłopi pańszczyźniani”, warto zwrócić uwagę, że w średniowieczu dominującym rodzajem renty feudalnej była renta w naturze (produktach wytwarzanych przez chłopów), a w późnym średniowieczu renta pieniężna (płacona w pieniądzu, uzyskanym z samodzielnej sprzedaży przez chłopów wytworzonych przez nich produktów), zaś pańszczyzna występowała zazwyczaj w wymiarze zupełnie marginalnym, rzędu 1-2 dni w roku. To nie Polska szlachecka, w której wymiar pańszczyzny wynosił kilka dni, ale nie w ciągu roku, tylko tygodniowo. Stąd określenie „chłop pańszczyźniany” w odniesieniu do średniowiecza jest całkowicie bezsensowne i dowodzi, że autor nie ma zielonego pojęcia o tej epoce. Ciekawe jest też zdanie drugie o systemie farm dzierżawionych i nabywaniu przez bogatych ziemi wieśniaków.

Niewolnictwo europejskie malało wraz ze wzrostem liczby chłopów pańszczyźnianych. Chłop taki był rolnikiem, który uprawiał płacheć ziemi, w zamian za dożywotnio gwarantowane zatrudnienie i ochronę, jak długo wytwarzał wymaganą ilość zbiorów, pieniędzy, pracy i służby militarnej. W istocie stanowił własność pana. Można go było samowolnie wydziedziczyć. Pan mógł sprzedać jego pracę komuś innemu (s. 45).

Co do powyższego fragmentu, rzecz polega na tym, że w średniowieczu, przez większość tej epoki chłop-poddany na ogół nie stanowił własności pana. I tym się właśnie różnił od niewolnika. Na ogół nie można go też było samowolnie wydziedziczyć. Nie bardzo też wiadomo, co autor miał na myśli, pisząc o sprzedaży pracy podległego mu chłopa komuś innemu. To nie kapitalizm i nie czasy handlu siłą roboczą.

W praktyce rozsądny pan był człowiekiem uczciwym, podczas gdy mądry poddany wspierał dobrobyt swego pana, uznając go za własny. Ocenia się, że w Niemczech w okresie późnego średniowiecza chłop pańszczyźniany musiał oddawać 2/3 swej produkcji panu (Ponieważ procent ten stanowi nowoczesny ekwiwalent zarówno najmu, jak podatków, to daje to do myślenia) (s. 45).

Cóż za sielankowy obraz, niczym z telenoweli „M jak miłość”: rozsądny pan, troszczący się o swojego poddanego, i mądry poddany, który wspiera własną pracą dobrobyt swego pana. Oczywiście, jak większość informacji podanych w tej książce, ułamek 2/3 oddawanych rzekomo przez chłopa zbiorów ma niewiele wspólnego z realiami. Dywagacje ekonomiczne autora, zawarte w nawiasie, świadczą zaś o tym, że pisząc to, mówiąc dyplomatycznie, „był gdzieś indziej”.

W VI i VII wieku wasalami byli zasadniczo nastoletni członkowie gangów, związani z różnymi przywódcami wojowników. Posyłano ich, by wykonywali niegodziwe zadania swych szlachetnych panów, otrzymując w zamian wynagrodzenie materialne (s. 45).

Prawda, że nowatorskie ujęcie: feudalizm jako struktura oparta na nastoletnich członkach gangów. Zaciekawiła mnie też konstrukcja drugiego zdania. Zwróćcie uwagę, że w myśl tego zdania, choć cele, które realizują wasale, są niegodziwe, to ich zleceniodawcy – panowie są szlachetni, czyli szlachetni panowie zlecają realizację niegodziwych celów. W dodatku w zamian za wynagrodzenie materialne. Wstrząsające!

Kiedy w ciągu VIII wieku powstało pojęcie kawalerii dosiadającej konii… (s. 45).

„Kawaleria dosiadająca konii”, jakby nie patrzeć, pojawiła się już w starożytności, około 1000 lat p.n.e.

Wszyscy panowie feudalni byli wasalami króla (s. 45).

Nieprawda, bo to zależy od kraju, np. we Francji, największym zachodnim królestwie, do którego autor chętnie się odwołuje, panowała zasada „wasal mojego wasala nie jest moim wasalem”. I tak było w większości krajów. Inaczej wyglądało to natomiast w Anglii i królestwach normańskich – tam rzeczywiście wszyscy feudałowie składali również przysięgę królowi (księciu).

Kościół katolicki, chociaż pierwotnie się temu opierał, odgrywał dużą rolę w systemie feudalnym (s. 46).

Kościół opierający się przed odgrywaniem roli w systemie feudalnym. Szkoda, że autor nie przybliżył, co miał na myśli.

Autonomia panów feudalnych funkcjonowała jako czynnik kontrolowania monarchów europejskich przez tysiąc lat. Państwo znajdowało ochronę w wojskowej potędze zorganizowanych niezależnych sił panów feudalnych. Król był pierwszym wśród względnie równych. W zamian za ciągłą lojalność swej szlachty dał jej ziemię i pieniądze (s. 46).

Fragment o autonomii panów feudalnych brzmi jak opis jakiegoś ustroju konstytucyjnego z czasów wczesnego liberalizmu. Do tego ów król, „pierwszy wśród względnie równych”…

Zmagania między królem a szlachtą składają się na historię establishmentu państwa-narodu (s. 47).

To również ciekawe ujęcie.

Wreszcie skłócona szlachta aż nadto często nie chciała utrzymać ładu i dyscypliny we własnych szeregach, jako że stulecia jej uprzywilejowania rozwinęły w niej pychę i arogancję. Duch dziejów zwracał się przeciwko szlachcie i pod koniec XIII król Francji zatriumfował zarówno nad szlachtą, jak i papieżem, by stać się najwyższym władcą w swym królestwie (s. 47).

Tu z kolei wątek telenowelowy, łączący się w drugim zdaniu z jakimiś odpryskami z filozofii Hegla (duch dziejów). Zaiste komiczne połączenie.

Rycerstwo, które rozwinęło się z połączenia kodeksów militarnych, muzułmańskich ideałów wojownika i chrześcijańskiej pobożności wyznacza kreatywny szczyt feudalizmu (s. 47).

No comments.

Podczas gdy koncepcja elity wojskowej pozostaje współczesnym archetypem, to w okresie rycerstwa była ona bardziej sformalizowanym i rozpowszechnionym fenomenem kulturowym (s. 47).

No comments.

Dotąd spersonalizowana miłość romantyczna była nieznana w kulturze zachodniej. Średniowieczne celebrowanie miłości opartej na uczuciach i sentymentach, której towarzyszyła rycerska idealizacja kobiecości, stanowiła poważne odejście od bezosobowego utylitaryzmu, który uprzednio decydował o poglądach na kobiety (s. 48).

Bardzo zaciekawił mnie ten „bezosobowy utylitaryzm”, który uprzednio (czyli właściwie kiedy?) „panował w poglądach na kobiety”.

Kościół podjął próbę ochronienia ludu przed terrorem i walkami toczącymi się między rycerzami i szlachtą, stwarzając ideę Pokoju Bożego (s. 49).

Szkoda, że autor nie dał bliższego zarysu tego konfliktu między rycerzami a szlachtą.

Po śmierci Pepina tron objął jego syn Karol Wielki, zwany Carolus Magnus, czyli Charlemagne… (s. 50).

Dodajmy w tym miejscu jedynie, że w dalszej części książki autor (czy raczej może tłumacz) konsekwentnie do bólu nazywa Karola Wielkiego mianem „Charlemagne”. Podobne określenia autor stosuje do bezpośrednich następców Karola.

Kiedy Charlemagne ukląkł do modlitwy, papież Leon umieścił na jego głowie ozdobioną klejnotami koronę i wyświęcił go na cesarza i augusta Rzymian, choć tytuł ten był od 476 roku zastrzeżony dla wschodniego cesarza w Konstantynopolu, oficjalnej głowy Cesarstwa Rzymskiego. Było to śmiałe posunięcie, które nie miało żadnego źródła w tradycji. Nie wiadomo, kto wpadł na pomysł koronacji, a nawet czy Charlemagne klękając, wiedział, że zostanie ukoronowany (s. 51).

Mieliśmy wątek telenowelowy, teraz mamy wątek niczym z jakiegoś dreszczowca. Karol Wielki, podstępnie zwabiony przez papieża Leona do Rzymu, niczego nie podejrzewając ukląkł sobie by się pomodlić. Ten zaś, skradając się po cichu, włożył mu na głowę koronę. I siup, tak oto został cesarzem. Biedny, nawet nie wiedział… a że nie było jak tego odkręcić, tak już zostało.

Mógłbym tak jeszcze długo – zwróćcie uwagę, że wszystkie dotychczasowe cytaty pochodzą z tych samych około 10 stron tekstu. Gdzie indziej wygląda to z grubsza podobnie. Dobrnąłem jednak do końca rozdziału ogólnego, tego co to, jak pisali, niezwykle dokładnie i precyzyjnie ukazuje tło historyczne, i zacząłem czytać kolejny rozdział o asasynach, licząc na to, że może tam będzie jeszcze coś ciekawego, z naiwną wiarą, że może jednak znajdę w tej książce coś wartościowego (akurat o templariuszach mam kilka książek, sporo wychodzi tego także obecnie, a o asasynach praktycznie nic, więc to także było dla mnie pewną zachętą).

Zatem czytam.

Na początku rozdziału o asasynach, w pierwszym akapicie, zlane w jedno całe zdania, tzn. bez odstępów między wyrazami. Przebrnąłem jakoś przez pierwsze 10 stron. Właściwości tekstu w zasadzie bez zmian. Ostatecznie rozbroił mnie poniższy kawałek ze strony 71, mający za zadanie przybliżyć czytelnikom o początki islamu:

Muhammad nigdy nie twierdził, że jest kimś innym niż tylko śmiertelnikiem, chociaż natchnionym. Rozprzestrzenił nową religię przez podbój, w którym jego armię często wspomagały zastępy anielskie.

Tak, Szanowni Czytelnicy, zastanawiacie się pewnie, czy autor tak na poważnie? Niestety, z całokształtu wynika, że tak.

Na tym zakończyłem moją lekturę, choć do końca pozostało jeszcze przeszło 200 stron (ogółem książka ma około 300 stron).

Reasumując, jeśli ktoś poszukuje swego rodzaju parodii historycznej, pozycja ta może spełnić jego oczekiwania. Poza tym nie nadaje się bowiem do niczego. Wszystko wskazuje na to, że w moim rankingu najgorszych książek, jakie przyszło mi ostatnimi czasy przeczytać (i zrecenzować), ta trwale zajmie jedno z czołowych miejsc. Być może niektórzy z Was uznają, że recenzowanie tego rodzaju bubli wydawniczych mija się z celem. Osobiście uważam jednak, że warto od czasu do czasu, jeśli nie przeczytać, to przynajmniej poczytać o takich książkach, żeby przez porównanie móc wyrabiać sobie samodzielnie zdanie o innych, lepszych.

Autor: Raleen

Opublikowano 12.08.2008 r.

Poprawiony: piątek, 31 grudnia 2010 14:22