Wagabunda

  • PDF
  • Drukuj
  • Email

Informacje o książce
Autor: Bernard Cornwell
Tłumaczenie: Amanda Bełdowska
Wydawca: Instytut Wydawniczy Erica
Seria: Trylogia Świętego Graala
Rok wydania: 2009
Stron: 443
Wymiary: 20,5 x 13,8 x 3 cm
Oprawa: miękka
ISBN: 978-83-89700-83-4

Recenzja
Nastał początek XIII wieku i czarne chmury zaczęły zbierać się nad Langwedocją. Kraina od kilkudziesięciu lat coraz bardziej żyjąca własnym życiem stopniowo oddalała się od reszty Francji. Własny język, własna oryginalna kultura (historycy literatury podają m.in. że istniało wówczas na południu Francji około stu różnych gatunków literackich, niemających odpowiedników w tym co znamy obecnie), rozkwitający handel i rzemiosło oraz będący ich owocem dobrobyt – wszystko to miało zostać w niedługim czasie unicestwione. Kraj stał się bowiem w XII wieku siedliskiem nowego ruchu religijnego (właściwie była to grupa ruchów religijnych). Jego ewolucja doprowadziła wkrótce do powstania tak daleko idących różnic w stosunku do ortodoksji, że dla oficjalnego Kościoła przestały być one akceptowalne. Katarzy (od greckiego katharoi – czysty) zwani też albigensami (od południowofrancuskiego miasta Albi – ich głównego ośrodka) krytykowali między innymi przywiązanie Kościoła do dóbr doczesnych i jego zbytnie uwikłanie w sprawy ziemskie, nawołując do powrotu do życia jakie prowadzili pierwsi chrześcijanie. Odrzucali też szereg dogmatów i sakramentów. Wyznawcy dzielili się na dwie grupy: „doskonałych” – najbardziej gorliwych, żyjących w ubóstwie, celibacie i umartwieniach, poświęcających się na rzecz bliźnich, oraz „niedoskonałych” – ci prowadzili w miarę „normalny” żywot. Po śmierci nagrodą „doskonałych” miała być możliwość połączenia się z Bogiem, „niedoskonali” mieli natomiast przechodzić jeszcze kilka ziemskich wcieleń, by wyzwolić się od zła. Religia katarów zawierała w sobie elementy wierzeń bizantyjskich paulikan i bułgarskich bogomiłów, czerpiące z perskiego zoroastryzmu. Ich wspólna cecha charakterystyczna to teza o dualizmie świata rozdartego między dobrem a złem, przy czym obie te siły traktowane były jako równorzędne.

Gdy działania misyjne nie przynosiły zadowalających rezultatów, będące u szczytu potęgi politycznej Papiestwo postanowiło wytępić herezję siłą. W 1208 r. po zabójstwie w Tuluzie legata papieskiego Piotra de Castelnau Innocenty III ogłasza przeciwko katarom krucjatę. Apel papieża nie pozostał bez echa. Brak poważniejszych wojen we Francji i okolicznych ziemiach, które mogłyby stać się okazją do wzbogacenia się, a następnie zapewnienia sobie odpowiedniego standardu życia, ściągnął rzesze drobnych rycerzy i awanturników. Pod wodzą legata papieskiego wyruszyli by wyplenić herezję. Wkrótce faktyczne dowództwo objął pochodzący z okolic Paryża rycerz Szymon de Montfort. Jego zdolnościom militarnym wyprawa zawdzięczała swoje sukcesy. W wyniku trwających szereg lat wojen cała południowa Francja została gruntownie spustoszona. Rajmund VI, hrabia Tuluzy, uznany za głównego protektora heretyków, został przez IV sobór laterański (1215) pozbawiony lenna. Papież stracił wkrótce kontrolę nad rozpętanym przez siebie żywiołem. Swoją pieczeń na całej sprawie postanowiła też upiec monarchia francuska, która od dawna usiłowała ściślej podporządkować sobie te ziemie. W 1226 r. król Ludwik VIII wyjednał od legata papieskiego nową klątwę przeciwko walczącemu jeszcze z najeźdźcami synowi Rajmunda VI, Rajmundowi VII, po czym pozyskawszy od spadkobierców Szymona de Montfort prawa do opanowanych pod jego zwierzchnictwem ziem, ruszył na południe. Paląc i mordując heretyków wkrótce całkowicie podporządkował sobie Langwedocję.

Po klęsce i prześladowaniach zwolennicy katarów rozpierzchli się. Długo jeszcze poszukiwano ich i z pomocą inkwizycji „nawracano” na właściwą wiarę. Jednymi z nich mieli być bohaterowie powieści Cornwella – ród hrabiów Astarac. Zainteresowanie Kościoła i władz tajemniczymi arystokratami z południa potęgował fakt, że podobno udało im się posiąść największą relikwię chrześcijaństwa – święty graal. Jak głosiła legenda, dawał on temu, kto go zdobędzie, wielką siłę, oraz mógł dopomóc mu w zaprowadzeniu pokoju na świecie i odegraniu wielkiej roli w historii. W swojej trylogii autor stopniowo wprowadza klimat tajemniczości związany ze świętym graalem, przy czym na początku nic nie wskazuje na to, że będzie to jej główny wątek. Poznajemy łucznika Toma z Hookton, nieślubnego syna księdza, który po tragicznych wydarzeniach, jakie rozegrały się w jego rodzinnej wiosce, postanawia wyruszyć na rozpoczynającą się właśnie wojnę z Francją. Jego celem jest pomszczenie śmierci ojca, który zginął w czasie napadu. Walczy więc we Francji jako łucznik, by ostatecznie wziąć udział w największej bitwie początkowego okresu wojny stuletniej – pod Crecy (1346). Po drodze przeżywa różne perypetie. Przemierza wzdłuż i wszerz północną Francję, po części w mnisim habicie, po części jako „piekielny jeździec”, jak zwano wówczas oddziały angielskich rabusiów, pustoszących francuskie ziemie, stopniowo odkrywając swoją tożsamość i losy swego rodu. Na tym kończy się pierwsza część trylogii Jeźdźcy z piekieł. Hellequin.

Część druga, Wagabunda rozpoczyna się niedługo po bitwie pod Crecy. Thomas, prosty łucznik, ale zarazem człowiek szlachetnego rodu, zostaje wysłany z misją równie tajemniczą jak on sam. Ma odnaleźć w północnej Anglii brata Hugh Collimore, by uzyskać od niego informacje na temat jego ojca i tajemniczego skarbu, którym interesuje się sam król Anglii Edward III. Jednak, jak się wkrótce okazuje, nie tylko on jest nim zainteresowany. Jego śladem podąża bowiem tajemniczy dominikanin, oficjalnie wysłannik króla Francji do króla Szkotów. Tymczasem nieopodal Durham, gdzie w jednym z klasztorów mieszka brat Collimore, dochodzi do przełomowych wydarzeń. Szkocki król Dawid II Bruce, z poduszczenia Francuzów postanawia wykorzystać zaangażowanie Edwarda III na południu i najeżdża północną Anglię, sądząc, że cała armia angielska jest zaangażowana we Francji. Tylko częściowo okazuje się to prawdą. Dochodzi do bitwy pod Neville Cross (1346). Jej wynik jest wstrząsający i określa relacje Szkocji i Anglii na długi czas. By nie streszczać książki, jako że wielką przyjemnością przy czytaniu tej (i chyba wszystkich) powieści jest właśnie to, że nie wiadomo co będzie dalej, dodam tylko, że z ważnych wydarzeń historycznych, sporo będzie, po raz kolejny, o wojnie w Bretanii i księciu Karolu z Blois. Poznamy też bliżej inkwizycję i jej metody działania.

W porównaniu z częścią pierwszą, dużo więcej miejsca zajmuje wątek główny, dotyczący świętego graala. To co w pierwszej części powieści ledwo się rysowało i początkowo zdawało się jedynie pretekstem do ukazania szerokiej panoramy wojny stuletniej, w drugiej części trylogii wybija się na plan pierwszy. Po raz kolejny znakomicie ukazane zostało tło historyczne. Tym razem dużo miejsca poświęca autor Szkotom i temu co działo się w początkach wojny stuletniej na północnej granicy Anglii, z centralnym wydarzeniem – bitwą pod Neville Cross. Ważne wydarzenia polityczne nie zajmują jednak tyle miejsca ile ukazanie zwyczajów, średniowiecznej mentalności, stosunku różnych grup społecznych do siebie, sposobu wysławiania się średniowiecznych. Wszystko to zostało bardzo wiernie ukazane. Na końcu książki, jak w poprzedniej części, znajdziemy notkę historyczną.

Z ciekawostek, które przewijają się niejako między wierszami, zwróciły moją uwagę właśnie wspomniane kwestie językowe. Wiadomo, że w czasach, w których rozgrywa się akcja powieści, arystokracja czy szerzej warstwy wyższe w Anglii posługiwały się językiem francuskim. Angielski był językiem plebsu. Wojna stuletnia to początek przełomowych zmian w tym względzie. Stopniowo język angielski staje się coraz bardziej językiem narodowym. Lordowie i rycerze uczą się go więc od swoich poddanych. Uczą w wersji takiej, w jakiej posługuje się nim plebs, czyli z mnóstwem typowych dla epoki przekleństw czy bardziej dosadnych sformułowań, wplatanych w każdą wypowiedź. Inna ciekawostka to stosunek do świętych. W średniowieczu wierzono m.in. że są święci więksi i mniejsi, mniej ważni. Ci ważniejsi mieli większą szansę dotrzeć ze swoimi prośbami do Boga. Odpowiadało to hierarchicznej wizji świata, dominującej w tamtej epoce. W książce odnajdziemy to we fragmencie poświęconym świętemu Cuthbertowi, którego jeden z bohaterów uznaje za niezbyt potężnego świętego, więc nie prosi go żeby sam wstawił się z jego prośbą u Boga, ale by skorzystał z pośrednictwa któregoś ze swoich obdarzonych większą mocą „kolegów”. Powieść zawiera sporo takich smaczków, na pierwszy rzut oka i dla osób nieznających epoki trudno uchwytnych, ale łącznie znakomicie oddających jej klimat.

Mamy też, podobnie jak w części pierwszej, dyskusje o zabobonach, rozważania na temat sił nadprzyrodzonych i różne tajemnicze opowieści. Świetnie oddano atmosferę bitew. Wzajemne wyzwiska i prowokacje, przeplatające się z modłami do Boga i zapewnieniami księży, że siły wyższe są po stronie ich słuchaczy oraz obietnice odpuszczenia grzechów i błogosławieństwa dla dzielnie walczących. Potem stopniowe „nakręcanie się” przez obie strony, prowadzące do finalnego starcia. Historia to jednak nie wszystko. Tradycyjnie nie mogło zabraknąć miejsca na wątki przygodowe i miłosne. Te ostatnie nie są jednak dominujące (z mojego punktu widzenia dodałbym: na szczęście). Jak już wspominałem, coraz bardziej uwypukla się wątek przewodni całej trylogii – poszukiwania świętego graala. Thomas z Hookton po raz kolejny spotka więc swojego tajemniczego kuzyna Guy’a Vexille’a, hrabiego Astarac. I znowu obaj znajdą się po przeciwnych stronach barykady.

Książka Bernarda Cornwella, podobnie jak część pierwsza, pozwala poznać niezwykle ciekawy wycinek historii Anglii i Francji. Tym razem będzie to nie tylko wojna stuletnia, a właściwie jej początkowy okres. Pośrednio poznajemy także historię wspomnianych na początku albigensów i tego co się działo pomiędzy okresem, gdy Papiestwo postanowiło ich wytępić a wojną stuletnią. Wreszcie historia samego graala. Wydaje się ona bajkowa, ale w tamtej epoce, pełnej cudowności, byli ludzie, którzy wierzyli w nią zupełnie poważnie. Wraz z krucjatami czy dążeniem do stworzenia jednego uniwersalnego cesarstwa, w którym znaleźliby się wszyscy chrześcijanie, była to jedna z idei żywych przez całe średniowiecze. O tyle, pod tym względem, główny wątek książki również osadzony jest w całości w średniowiecznych realiach, chociaż postacie stworzone przez autora są oczywiście wytworem jego wyobraźni.

Wagabunda nie jest ściśle związany z częścią pierwszą, w tym sensie, że nie trzeba jej znać, by go czytać. Co więcej, zauważyłem dość niespotykaną praktykę (a może to znak nowych czasów), że autor w dwóch miejscach, co prawda króciutko, ale jednak, streszcza to co działo się wcześniej w części pierwszej. Są to dwa może półstronicowe, góra do strony fragmenty, z których jeden dotyczy hrabiny Armoryki Jeanette.

Podsumowując, podobnie jak w przypadku Jeźdźców z piekieł, polecam książkę wszystkim, w szczególności miłośnikom średniowiecza. Ci, którzy czytali część pierwszą, z pewnością nie będą zawiedzeni.

Autor: Raleen

Opublikowano 30.07.2009 r.

Fragment książki
„Thomas posuwał się naprzód wraz z łucznikami z pułku lewej ręki. Nie uszli jednak dalej niż dwadzieścia jardów, gdy tuż za rowem, skarpą i młodymi krzewami tarniny musieli przesunąć się na prawo. Natknęli się bowiem na wielką wyrwę w stoku, o bokach zbyt stromych, żeby mogły być zaorane. W niecce rosły paprocie, których liście jesiennie już się zażółciły, a po jej drugiej stronie znajdował się pokryty mchem kamienny mur. Gdy Thomas przez niego przechodził, jego worek na strzały zahaczył o chropowatą krawędź i płótno się rozdarło. Wypadła z niego tylko jedna strzała, wbijając się w sam środek okrąglutkiej białej kropki na czerwonym kapeluszu muchomora. Thomas zastanawiał się, czy powinien był to traktować jako zły, czy dobry znak. Jednak w tym budzącym grozę hałasie, jaki czyniły szkockie bębny, nie mógł pozbierać myśli. Podniósł strzałę i przyspieszył kroku. Dobosze bez opamiętania uderzali teraz w napięte koźle skóry i zdawało się, że od tego dźwięku wibrowało nawet powietrze. Szkoccy ciężkozbrojni unosili tarcze, sprawdzając, czy oby na pewno zdołają nimi zasłonić i siebie, i pikinierów. Jakiś kusznik naciągał cięciwę, kręcąc korbą koła zapadkowego i zaczepiając ją na haku mechanizmu spustowego. Mężczyzna spojrzał z niepokojem na nadciągających angielskich łuczników, po czym opuścił korbę mechanizmu zapadkowego i założył bełt. Szkoci zaczęli wydawać okrzyki bojowe i Thomas mógł teraz odróżnić niektóre słowa. „Jeżeli nienawidzicie Anglików” usłyszał, ale tuż za nim świsnął bełt kuszy i natychmiast zapomniał o nieprzyjacielskich pokrzykiwaniach. Przez pola podążały setki angielskich łuczników. Większość z nich biegła, by czym prędzej wydostać się spoza zasięgu kusz. Choć Szkoci mieli zaledwie kilka kusz, broń ta miała o wiele większą siłę rażenia niż angielskie długie łuki wojenne. Tuż przed Thomasem po trawie prześlizgnęła się strzała. Nie był to bełt z kuszy, tylko strzała wystrzelona z jednego z nielicznych szkockich łuków cisowych. Jej widok uprzytomnił mu, że był prawie w zasięgu wrogich pocisków. Znajdujący się na przedzie angielscy łucznicy zatrzymali się, naciągnęli cięciwy i chmura strzał wzbiła się w powietrze. Jakiś łucznik w pikowanym, skórzanym kaftanie padł na plecy, a z czoła sterczał mu bełt. Krew trysnęła w niebo, po którym szybowała bezużytecznie jego ostatnia, wystrzelona prawie pionowo strzała.
– Celować w łuczników! – krzyknął mężczyzna w zardzewiałym napierśniku. – Najpierw zabić łuczników!
Thomas zatrzymał się i poszukał wzrokiem królewskiego sztandaru. Dostrzegł go w oddali po swojej prawej stronie. Dystans dzielący go od króla był naprawdę duży, jednak swego czasu Thomas strzelał do jeszcze bardziej odległych celów. Odwrócił się, zebrał siły, po czym w imię Boga i świętego Jerzego nałożył swoją najlepszą strzałę na cięciwę i naciągnął ją. Białe gęsie pióra znalazły się na wysokości jego ucha. Wpatrywał się w króla Szkocji Dawida, widział złote promienie słońca odbijające się od jego hełmu, zauważył otwartą zasłonę hełmu. Namierzył królewską pierś, lekko popchnął łuk na prawo, by zrównoważyć podmuch wiatru, i zwolnił cięciwę. Strzała poszybowała równiutko, bez wibracji, które pojawiłyby się, gdyby wystrzelił nieprawidłowo. Obserwował, jak pocisk wzbija się w niebo i po chwili opada; widział, jak ciało króla wygina się do tyłu i jak zostaje ciasno otoczone przez jego świtę. Trzymaną w pogotowiu drugą strzałę przełożył więc do lewej ręki i poszukał wzrokiem innego celu. Jakiś szkocki łucznik utykał z powodu strzały wbitej w nogę i burzył szyk. Ciężkozbrojni zagarnęli go z powrotem do szyku, ściśle otaczając rannego i ciężkimi tarczami uszczelniając szyk. Thomas słyszał psy gończe trzymane gdzieś w głębi formacji wroga, a może był to tylko ryk wojowników z dzikich plemion. Król odwrócił się teraz i jego ludzie nachylali się ku niemu. Niebo nabrzmiałe było gradem strzał, a pracujące łuki wydawały miarowe, niskie dźwięki. O tej swoistej muzyce Francuzi zwykli mawiać, że to sam diabeł gra na harfie. Thomas nie widział już żadnego szkockiego łucznika. Krwawy los zgotowały im celnie naprowadzane angielskie strzały. Teraz więc łucznicy skierowali swoje pociski w stronę wojowników z pikami, mieczami, toporami i włóczniami. Wystrzeliwane przez nich strzały z brzękiem uderzały w tarcze i pancerze ustawionych w głębokie na sześć lub osiem szeregów formacje ciężkozbrojnych, za którymi umieszczono ogarniętych furią, zarośniętych wojowników z dzikich plemion. Rycerze, ciężkozbrojni i pikinierzy nie ustawali w wysiłkach, by osłonić się przed tym gradem śmiercionośnych strzał. Jednak część pocisków zawsze znajdowała jakieś luki pomiędzy tarczami, podczas gdy inne gładko przebijały się przez obite skórą wierzbowe deski tarcz. Głuchy odgłos uderzających w tarcze strzał rywalizował teraz z ostrzejszym łomotem bębnów.
– Naprzód, chłopcy, naprzód! – wołał do swoich ludzi jeden z przywódców łuczników, zachęcając ich, by zbliżyli się do wroga jeszcze o dwadzieścia kroków, żeby ich strzały z jeszcze większą siłą trafiały w jego szeregi. – Dalej, zabić ich!

W trawie leżały ciała dwóch angielskich łuczników, stanowiąc niezbity dowód na to, że Szkotom udało się wyrządzić w angielskich szeregach trochę strat, nim spadła na nich lawina nieprzyjacielskich strzał.
Inny Anglik szedł chwiejnym krokiem, zataczał się, jakby był pijany, i ściskał palcami brzuch, z którego na rajtuzy cienką strużką płynęła krew. Cięciwa w jego łuku zerwała się i strzała wyskoczyła na bok. Łucznik zaklął i sięgnął pod tunikę po zapasową cięciwę.
Teraz Szkoci nie mogli już nic zrobić. Nie mieli więcej łuczników, zaś Anglicy przysuwali się coraz bliżej, dopóki wystrzeliwane przez nich strzały nie osiągnęły prostej trajektorii lotu, a ich stalowe groty przebijały tarcze, kolczugi, a nawet sporadycznie występujące pancerze pełnych zbroi płytowych. Stojący ledwie siedemdziesiąt jardów od szyków wroga Thomas z zimnym rozmysłem wybierał swoje cele: namierzał wystającą spod tarczy nogę i po chwili z rajtuz nieszczęśnika sterczała jego strzała. Dobosze uciekli i tylko dwa z ich wielkich instrumentów, z membraną popękaną niczym skórka zepsutego owocu, leżały porzucone na trawie. Tuż za spieszonymi szeregami wroga stał wierzchowiec jakiegoś bogacza, którego strzała wystrzelona z łuku Thomasa ugodziła prosto w pierś. Kilka chwil później zwierzę leżało już na ziemi, a jego upadek spowodował zamęt we wrogich szeregach, gdy żołnierze w panice próbowali wydostać się spoza druzgoczącego zasięgu końskich kopyt. Rozluźnione na moment tarcze odsłoniły mężczyzn, których natychmiast dopadły kłujące groty angielskich strzał. Chwilę później ze skulonych szeregów wroga wypadła sfora pół tuzina długowłosych, ujadających i szczerzących żółte kły psów myśliwskich, ale i one zostały trafione śmiercionośnymi pociskami.
– Zawsze jest tak łatwo? – zapytał znajdującego się w pobliżu łucznika jakiś chłopiec, najwyraźniej po raz pierwszy biorący udział w bitwie.
– Tak, jeżeli druga strona nie ma łuczników – odparł starszy mężczyzna – i dopóki mamy strzały. Wtedy jest łatwo. Ale potem robi się piekielnie ciężko.
Thomas naciągnął i zwolnił cięciwę, namierzając pod kątem, poprzez szkocki front, swój cel, tak by długi promień strzały przeleciał tuż za tarczą i trafił prosto w brodatą twarz mężczyzny. Szkocki król nadal siedział na koniu, teraz ochraniany przez cztery tarcze, wszystkie najeżone strzałami. Przypomniało to Thomasowi poruszające się z trudem po pikardyjskim zboczu francuskie rumaki, z których nóg, szyi i tułowi sterczały zakończone białymi piórami promienie strzał. Pogrzebał chwilę w swoim rozerwanym worku, wyciągnął jeszcze jedną strzałę, którą wystrzelił w stronę królewskiego rumaka. Wojska nieprzyjaciela znalazły się teraz w podbramkowej sytuacji, mając do wyboru albo ucieczkę przed szaleńczym ostrzałem, albo odwet w postaci wściekłej szarży na szczuplejsze liczebnie siły angielskie. Sądząc jednak po okrzykach dobywających się zza naszpikowanych strzałami tarcz, Thomas przypuszczał, że nieprzyjaciel wybierze to drugie rozwiązanie.
Nie mylił się. Czasu wystarczyło mu ledwie na wystrzelenie jednej z ostatnich kilku strzał, jakie mu pozostały, gdy dał się słyszeć straszliwy wrzask i cały wrogi szyk ruszył bezładnie do szarży. Szkoci biegli przed siebie, wyjąc i krzycząc. Angielscy łucznicy rzucili się do ucieczki. Szarżowały na nich tysiące rozjuszonych Szkotów. Nawet gdyby łucznicy wystrzelili w tę napierającą hordę wszystkie strzały, jakie im pozostały, i tak w mgnieniu oka zostaliby przez nią zmiażdżeni. Biegli więc co sił, by czym prędzej znaleźć schronienie za tarczami swoich ciężkozbrojnych. Wdrapując się na kamienny mur, Thomas potknął się, ale zaraz podniósł się i biegł dalej. Zauważył jednak, że inni łucznicy zatrzymali się, by mierzyć z łuków do ścigających ich Szkotów. Kamienny mur wstrzymywał wroga, więc Thomas zawrócił i zdążył wbić dwie strzały w pozbawionych ochrony wojaków, zanim nieprzyjaciel przewalił się przez tę barierę, zmuszając go ponownie do ucieczki. Biegł w stronę niewielkiego prześwitu, jaki zrobił się w angielskim szyku, w kierunku powiewającej na wietrze chorągwi z korporału świętego Cuthberta. Obszar ten jednak szybko zapchał się łucznikami, którzy usiłowali dostać się poza pancerną linię. Thomas skierował się więc na prawo w stronę skrawka wolnej przestrzeni pomiędzy flanką armii a stromym stokiem wzgórza.
– Tarcze do przodu! – krzyknął na angielskich ciężkozbrojnych siwowłosy wojownik z otwartą zasłoną hełmu. – Zewrzeć szeregi! Zewrzeć szeregi!
Angielski szyk, głęboki zaledwie na cztery lub pięć szeregów, trwał nieruchomo, gotując się na odparcie szaleńczego ataku, wysuwając do przodu tarcze i zapierając się prawymi nogami.
– Święty Jerzy! Święty Jerzy! – wołał jakiś wojownik. – Trzymać teraz mocno! Tarcze w przód i trzymać mocno!
Znajdujący się na flance armii Thomas odwrócił się i zobaczył, że w tej pośpiesznej szarży Szkoci rozwinęli swoje szyki. W pierwotnym ustawieniu tworzyli zwarty szyk, ale teraz, biegnąc, rozproszyli się, a to oznaczało, że ich najbardziej wysunięty na zachód schiltron został zepchnięty ze zbocza wzgórza prosto do głębokiej niecki, która tak niespodziewanie zawęziła pole bitwy. Żołnierze nieprzyjaciela znajdowali się na jej dnie, skazani na śmierć, wpatrując się w linię horyzontu.
– Łucznicy! – krzyknął Thomas, wracając myślami do Francji, gdzie był odpowiedzialny za oddział łuczników Willa Skeata. – Łucznicy! – wrzasnął, posuwając się w stronę krawędzi niecki. – Zabijcie ich!
Mężczyźni zbliżyli się do miejsca, w którym stał Thomas, wydali okrzyk triumfu i naciągnęli cięciwy.
Nastał czas zabijania, czas łuczników. Prawe skrzydło szkockiej armii znajdowało się w wielkim dole, a ponad uwięzionymi żołnierzami stali łucznicy, którzy nie mogli chybić. Dwóch mnichów donosiło dodatkowe wiązki strzał, w każdej po dwadzieścia cztery sztuki równo ułożone pomiędzy dwoma skórzanymi dyskami rozdzielającymi drzewce i chroniącymi opierzenia przed zgnieceniem. Mnisi przecinali sznury trzymające strzały i rozdzielali pociski, układając je na ziemi tuż przed łucznikami, którzy nie ustawali w naciąganiu cięciw i strzelaniu do wroga uwięzionego w dole śmierci. Thomas słyszał dochodzący z centrum pola bitwy ogłuszający trzask ścierających się ciężkozbrojnych.
Thomas spędził dzieciństwo w Hookton, małej wiosce na południowym wybrzeżu. Tam też, na żwirowej plaży, znajdował się głęboki kanał wyżłobiony przez strumień wpadający do morza. W pewnym miejscu kanał wyginał się, tworząc na okalającym go terenie zakrzywienie w postaci haka . Stanowiło ono ochronę dla łodzi rybackich. Raz do roku, kiedy szczury pomieszkujące w ładowniach i na zęzach łodzi stawały się bardzo tłuste, rybacy osiadali łodziami na mieliźnie dna strumienia, wypełniali zęzy kamieniami i czekali, aż nadchodzący przypływ zaleje cuchnące kadłuby i wygoni szczury z łodzi. Dzień ten był świętem dla miejscowych dzieciaków, które stawały na czubku haka, czekając, aż szczury zaczną uciekać, i wówczas kamienowały zwierzęta z okrzykami radości i zachwytu. Przerażone szczury miotały się w panice, co tylko podsycało dziecięcą wesołość, a stojący wokół dorośli śmiali się, bili brawo i zachęcali najmłodszych do dalszych działań.
Podobnie działo się i teraz. Szkoci znajdowali się w dole, łucznicy zaś na jego krawędzi i śmierć była w ich rękach. Strzały prostym lotem wpadały w głąb niecki, prawie nigdy nie zakrzywiając swojej trajektorii, trafiając w cel z dźwiękiem tasaka rzeźniczego, który wbija się w mięso. Na dnie wyłomu Szkoci zwijali się i umierali, a pożółkłe liście paproci zabarwiały się na czerwono. Niektórzy próbowali wspiąć się po zboczach w stronę swoich dręczycieli, ale tym łatwiejszym stawali się dla nich celem. Część usiłowała uciec do drugiego końca niecki, ale strzały trafiały ich w plecy. Tylko nielicznym udało się w kompletnym chaosie wydostać górą. Sir Thomas Rokeby, szeryf Yorkshire i dowódca lewego skrzydła Anglików, zobaczył uciekinierów, po czym wydał czterdziestu swoim ludziom rozkaz, by dosiedli koni i przeszukali dolinę. Zakołysano mieczami i morgensternami, gdy jeźdźcy w kolczugach ruszyli, by dokończyć krwawego dzieła łuczników.
Dno wyrwy wypełniała skręcająca się w agonii, zakrwawiona ludzka masa. Odziany w zbroję płytową wojownik, w hełmie z pióropuszem wspinał się, próbując wydostać się z tej rzezi, ale dwie strzały przebiły jego napierśnik, a trzecia trafiła w szczelinę w przyłbicy i mężczyzna, wstrząsany drgawkami, upadł do tyłu. Gąszcz strzał sterczał z namalowanego na jego tarczy sokoła. Strzały padały teraz rzadziej, gdyż niewielu Szkotów jeszcze żyło. Wówczas pierwsi łucznicy wskoczyli do dołu. Wyciągnęli noże, by dobić umierających i splądrować zwłoki.
– I kto teraz nienawidzi Anglików? – szydził jeden z łuczników. – Dalej, szubrawcy, odpowiadajcie! No kto teraz nienawidzi Anglików?
Nagle z centrum dobiegł krzyk:
– Łucznicy! Na prawe skrzydło! Na prawe skrzydło! – w głosie krzyczącego pobrzmiewała nuta najprawdziwszej paniki. – Na prawo! Na litość boską, prędko, ruszać się!”

Poprawiony: piątek, 31 grudnia 2010 16:41