Ze starą wiarą na Peleliu i Okinawie

  • PDF
  • Drukuj
  • Email

Informacje o książce
Autor: Eugene. B. Sledge
Tłumaczenie: Tomasz Stramel
Wydawca: L&L
Rok wydania: 2002
Stron: 384
Wymiary: 23,8 x 16 x 2,8 cm
Oprawa: twarda
ISBN: 83-88595-71-7

Recenzja
Tematyka drugowojenna dominuje na półkach księgarskich w dziale historycznym. Możemy kupić książki dotyczące udziału Polaków w tym konflikcie, a także każdej praktycznie kampanii mającej miejsce na europejskim teatrze działań wojennych. Jednak trudniej już o opracowania i jakiekolwiek inne wydawnictwa poruszające temat II wojny światowej na Pacyfiku. Wśród wydanych w Polsce publikacji jeszcze ciężej znaleźć wspomnienia weteranów tych, jakże odległych dla nas, Europejczyków, zmagań.

Chlubnym wyjątkiem są tu publikacje wydawnictwa L&L, a wśród nich szczególnie spisane po latach wspomnienia żołnierza Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych Eugene’a B. Sledge’a, zatytułowane Ze starą wiarą na Peleliu i Okinawie. Książka ta powinna być szczególnie cenna polskim czytelnikom, ponieważ na skąpym rynku wydawniczym bardzo trudno o zapis relacji z samego pola walki na Pacyfiku. A zapis ten jest w książce Sledge’a szczególny – nie ma w nim patosu i przesadnej brawury, które tak często dochodzą do głosu, gdy mowa jest o walkach wojsk amerykańskich z armią japońską. Nie ma też monotonii, której mogliby spodziewać się czytelnicy mniej obeznani z tematyką zmagań amerykańsko-japońskich.

Co zatem znajdziemy w książce – wspomnieniach zwykłego szeregowca? Przede wszystkim jest proza życia tamtych czasów. Nie będzie to obraz wojny, jaką znamy z filmów o walkach na Pacyfiku. Tu Japończycy są nie tylko bezimienną masą wrogów. Nie grają też jedynie roli przeciwników wojsk amerykańskich. Są przede wszystkim wrogiem śmiertelnie niebezpiecznym. I to właśnie, to ciągłe niebezpieczeństwo śmierci, towarzyszące kompanii Eugene’a Sledge’a oraz innym żołnierzom Piechoty Morskiej, jest momentami wręcz wszechobecne. Autor nie sprowadza wojny i starć, w których brał udział, tylko do uczucia strachu, ale daje czytelnikowi wyraźnie do zrozumienia, że bez niego nie ma wojny, że jest on zawsze obecny na polu bitwy. Śmierć i lęk przed nią były zatem czymś tak realnym, że życie bez nich wydawało się wręcz niemożliwe.

Autor nie zapomina też o elitarności swojej jednostki. Jednak nie jest to wyjątkowość rozumiana według stwierdzenia „jesteśmy najlepsi”. Taki obraz USMC (Korpusu Piechoty Morskiej) stworzyła historia. Obraz Korpusu we wspomnieniach Sledge’a to przede wszystkim wielka rodzina. Siadając do Ze starą wiarą… po cichu liczyłem, że może znajdę w książce jakieś podobieństwa z Kompanią braci. Nie zawiodłem się. Autor pisząc o towarzyszach broni, czyni to w sposób bardzo osobisty, a jednocześnie stara się pokazać każdego z nich jako członka wielkiej społeczności US Marine Corps. A co najważniejsze każdy członek kompanii Sledge’a jest obrazem całego Korpusu Piechoty – żołnierzy nieugiętych i zdolnych do niebywałych poświęceń. Stąd też tytułowa stara wiara – kompania Sledge’a, a szerzej cały Korpus.

Od strony merytorycznej trudno jest oceniać książkę, która w swoich założeniach z góry jest nieobiektywna – bo takie z natury są przecież wspomnienia. Trudno krytykować autora, zwłaszcza, gdy był on uczestnikiem walk, który ze śmiercią, z bronią, krwią i całym żołnierskim życiem stykał się od samego początku służby. Eugene Sledge nie był dowódcą, od którego zależały losy opisanych w książce kampanii. Stąd też wręcz nie na miejscu byłaby ocena spójności książki pod tym względem. Można jednak powiedzieć kilka słów o tym, jak autor skonstruował swoje wspomnienia. W książce znajdujemy opis dwóch kampanii, w których Sledge brał udział. Kampanii z jednej strony do siebie podobnych, bo przecież zarówno na Peleliu, jak i na Okinawie walki były śmiertelnie niebezpieczne i bardzo krwawe. Z drugiej jednak strony, kampanie te różniły się od siebie. Podstawową różnicą było ich strategiczne znaczenie. Tym bardziej było ono widoczne po latach od zakończenia wojny. Okinawa stała się drogą do zakończenia wojny, natomiast strategiczne znaczenie walk na Peleliu, bardzo dla USMC ciężkich, okazało się znikome. Czytając książkę można być zadowolonym, że autor pisząc po latach od zakończenia wojny, zdecydował się na tego typu wtrącenia, które dobrze uzupełniają obraz walk na Pacyfiku pisanych z pozycji zwykłego żołnierza.

Na koniec wspomnieć muszę jeszcze o drobnym mankamencie książki E. Sledge’a. Autor czasem opowiada o swoich przeżyciach w sposób lekko chaotyczny. Nie jest to jednak minus, który w jakikolwiek sposób wpłynąłby na odbiór wspomnień. Jest to wręcz zrozumiałe jeżeli tylko będziemy pamiętać, że książka ta powstawała nie tylko podczas zmagań na Pacyfiku, ale również wiele lat po wojnie.

Podsumowując, warto polecić książkę każdemu, kto interesuje się II wojną światową. Daje ona obraz walk jakże odmiennych od tych, które znamy ze wspomnień opisujących starcia w Europie. Uzmysławia również poświęcenie żołnierzy Korpusu Piechoty Morskiej, którzy pomimo wyjątkowości swojej jednostki, byli zwykłymi ludźmi.

Autor: Marcin Kmieć

Opublikowano 02.08.2009 r.

Poprawiony: piątek, 31 grudnia 2010 17:00